Tegoroczne Oscary wypadły trochę jak nieśmieszny i niesmaczny żart ze sztuki filmowej. Amerykańska Akademia Filmowa nadal jest trochę do tyłu, jeśli chodzi o to, co reprezentuje sobą obecnie X muza. Mam też nadzieję, że był to ostatni raz, gdy Galę prowadził Jimmy Kimmel. #OscarsSoBoring.
90. ceremonia wręczenia Oscarów już za nami. Na szczęście. W przypadku najważniejszych kategorii, czyli "Najlepszy film" i "Najlepszy reżyser", Akademia Filmowa zrobiła ten sam "numer" co w poprzednich latach, czyli znowu nagrodziła film, który zachwyciłby świat, ale jakąś dekadę temu.
Ponownie też przyznano nagrodę za reżyserię twórcy, który powinien ją dostać lata temu.
Prawdziwym arcydziełem Guillermo del Toro i najlepiej przez niego wyreżyserowanym filmem był "Labirynt Fauna" z 2006 roku. Niestety wtedy kapituła oscarowa (oczywiście) nie poznała się na geniuszu i artyzmie meksykańskiego mistrza, więc przy obecnej okazji, by nadrobić zaległości, nagrodzili jego najbardziej wtórny i zachowawczy film. "Kształt wody" to schematyczna bajka, która wyraźnie przetwarza znane od zawsze archetypy opowieści o miłości i akceptacji. To trochę taka "Piękna i Bestia"- w wersji dla starszego widza - zmiksowana z "Amelią". Jak widać oscarowa kapituła uznała, że to był właśnie najlepszy film 2017 roku. Cóż...
Ale to typowy przykład tego, jak myśli i funkcjonuje Akademia przyznająca najważniejsze nagrody w branży filmowej. Już pomijam fakt, że pośród nominowanych zabrakło znakomitych filmów, jak np. "The Florida Project", ale założę się, że za ok. 10 lat akademicy się obudzą i nagrodzą, oczywiście za późno, podobny film, który nie będzie już wtedy na to zasługiwał.
Przyznaję, że był to słabszy rok, jeśli chodzi o nominowane filmy.
Co pośród nominowanych robiły Czwarta władza i "Tamte dni, tamte noce"? Nie wiem. "Lady Bird" jest świetne, ale to nie jest oscarowy kaliber. Nie jestem też fanem przereklamowanego "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri". Poza znakomitymi dialogami i genialnymi kreacjami aktorskimi, film Martina McDonagh ma problemy z zarysem swoich bohaterów oraz scenariuszem (druga połowa filmu kompletnie się rozjeżdża). Tu akurat cieszę się, że został on pominięty, szkoda tylko, że na rzecz niewiele lepszego filmu.
Oczywiście Oscar dla najlepszej aktorki, który powędrował w ręce Frances McDormand za rolę Mildred Hayes, jest jak najbardziej zasłużony, choć trochę żal mi Sally Hawkins, bo jej rola niemej sprzątaczki w "Kształcie wody" jest naprawdę wyjątkowa.
Również Margot Robbie, wcielająca się w Tonyę Harding w znakomitym Ja, Tonya (któremu też należała się nominacja do Oscara w kategorii "najlepszy film"), jak najbardziej zasługiwała na statuetkę. Na szczęście Robbie jest dopiero na początku swojej drogi jako aktorka, więc już sama nominacja to ważny krok w jej karierze.
Jeśli chodzi o Oscara dla najlepszego aktora, to już dawno nie byłem tak pewny wygranej – jak pisałem w swojej recenzji filmu "Czas mroku" – Gary Oldman jest Winstonem Churchillem. Jego kreacja w tym filmie to prawdziwy majstersztyk, jak najbardziej słusznie nagrodzony statuetką.
Sam Rockwell w filmie "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" wykonał znakomitą robotę.
Żałuję jednak, że Akademia zignorowała wspaniałą rolę Willema Dafoe w filmie "The Flordia Project". Rola Rockwella, jakkolwiek świetna, jest dość dyskusyjna od strony moralnej.
Mamy tu bowiem niezbyt rozgarniętego policjanta-rasistę, który jednak przedstawiony został jako w gruncie rzeczy dający się lubić poczciwiec, w dodatku pod koniec filmu wyrastający na pozytywną postać. W kontekście tego, co się obecnie dzieje w Stanach z policjantami, którzy nadużywają swojej siły i władzy w dużej mierze przeciwko Afroamerykanom, nagrodzenie Rockwella wypadło wręcz lekko niesmacznie.
Miałem wielkie nadzieje na wygraną filmu "Twój Vincent" w kategorii najlepszy film animowany, ale wcześniejsze zwycięstwa produkcji Pixara "Coco" skutecznie studziły mój apetyt. Po raz kolejny okazało się, że Oscary to nie impreza nagradzająca prawdziwą sztukę, tylko próbująca reagować (często nieudolnie) na zagadnienia natury społecznej.
"Coco" to piękna animacja, celebrująca wartości rodzinne oraz wspaniale wykorzystująca ornamentykę meksykańskiego folkloru, ale zastanawiam się, czy gdyby owego folkloru nie było w tym filmie, szczególnie biorąc pod uwagę relację administracji prezydenta Trumpa z Meksykanami, to bajka Pixara odniosłaby taki sam sukces.
Chyba jedynym potężnym negatywnym zaskoczeniem było dla mnie zignorowanie najlepszej filmowej piosenki roku, czyli This is Me z musicalu "Król rozrywki", na rzecz Remember Me z "Coco". Ale umówmy się, nie jest to specjalnie istotna kategoria.
Drugim rozczarowaniem jest skandaliczne wręcz pominięcie filmu "Niemiłość" na rzecz "Fantastycznej kobiety".
"Niemiłość" również opowiada o rodzinie, tyle że z zupełnie innej strony medalu niż "Coco". Jest to mroczna i smutna przypowieść, ale równie ważna i godna poznania. Tym bardziej, że sam film jest formalnie perełką. "Niemiłość" to jednak film rosyjski, a jak wiemy, Rosja w ostatnich czasach dość mocno zaszła za skórę Ameryce. "Fantastyczna kobieta" to z kolei bezpieczny wybór i koprodukcja m.in. z USA, także wszystko zostaje w rodzinie.
Przejdźmy dosłownie na chwilę do nielicznych pozytywów Gali. Długo wyczekiwany Oscar dla fenomenalnej Allison Janney za rolę apodyktycznej matki Tonyi Harding w filmie "Jestem najlepsza. Ja, Tonya".
W końcu Oscara dostał też Roger Deakins za niesamowite zdjęcia do filmu "Blade Runner 2049".
Jedynym pozytywnym zaskoczeniem jest przyznanie Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny filmowi "Uciekaj!". Horrory, tym bardziej w konwencji satyryczno-komediowej, raczej rzadko zdobywają tego typu mainstreamowe uznanie.
Netflix musiał trochę obejść się smakiem. "Mudbound", nominowany w kilku najważniejszych kategoriach, został całkowicie pozbawiony jakiejkolwiek statuetki. Nagrodzono jedynie dokument Netfliksa "Ikar", poruszający tematykę dopingu pośród sportowców.
Oczywiście nie mogło się obejść bez odniesienia do ruchów #MeToo i #TimesUp, kiedy to kobiety, które otwarcie poruszały w mediach kwestie molestowania przez Harveya Weinsteina (m.in. Salma Hayek i Ashley Judd) zostały zaproszone na scenę.
Jimmy Kimmel pozornie po raz kolejny dobrze się spisał w roli prowadzącego, ale jego dość specyficzne poczucie humoru dało o sobie znać.
W zeszłym roku dał się poznać jako twórca niewybrednych, kolonialistycznych żartów. Podnosił on m.in. indyjskie dziecko odtwarzając tym samym scenę z "Króla lwa".
Niesławne stało się też jego zaproszenie na galę "podstawionych" turystów, którzy przeszli się między rzędami w Kodak Theatre, robiąc sobie zdjęcia i podziwiając siedzących tuż przed nimi "bogów ekranów", niczym pospólstwo, któremu pozwolono dosięgnąć zaszczytu spotkania się z arystokracją.
W tym roku Kimmel pokazał, że niewiele się nauczył. Jednym z jego happeningów było zabranie ze sobą z Gali kliku gwiazd (m.in. Gal Gadot, Mark Hamill i Margot Robbie), które miały za zadanie udać się do pobliskiej Sali kinowej, w której publiczność oglądała Oscary i… rzucać w nich hot-dogami.
Naprawdę nie wiem, jak w głowie Kimmela rodzą się takie pomysły i na jakim poziomie uznaje je za zabawne. Tym razem po raz kolejny dało o sobie znać postkolonialne myślenie i stawianie siebie oraz hollywoodzkich gwiazd w roli bogów, którzy schodzą na ziemię i rozdają jedzenie (a nawet gorzej, bo fast-foody) „biednemu ludowi”. Dziwne, niesmaczne, mało zabawne, poniżające, także w kontekście poprawności politycznej, o którą tak dba Akademia Filmowa.
Pozostaje nam już chyba tylko zapomnieć o 90. ceremonii rozdania Oscarów i mieć nadzieję, że w przyszłym roku będzie lepiej. Powtarzam to sobie po każdej gali i mam nadzieję, że w końcu się to spełni. Póki co Oscary pozostają coraz mniej istotnym świętem hollywodzkich bogaczy i filmów, które miały najlepszą kampanię marketingową.