„Oszustki” Chrisa Addisona, z Anne Hathaway i Rebel Wilson w rolach głównych, są komedią niczym z innej epoki. Niestety, w złym tego określenia znaczeniu.
OCENA
Film opowiadający o dwóch zawodowych oszustkach, które wkręcają mężczyzn w różne szemrane interesy, okradając ich przy tym z pieniędzy, bazuje na dwóch wersjach opowieści „Parszywe dranie”. Pierwsza, z połowy lat 60. posiadała w obsadzie Marlona Brando i Davida Nivena. Druga, z końca lat 80. - Steve’a Martina i Michaela Caine’a. Najnowsza zestawia ze sobą Anne Hathaway i Rebel Wilson.
Hathaway nie ma dobrego roku.
Najpierw film „Przynęta” („Serenity”), w którym zagrała u boku Matthew McCounaghey, przeszedł bez najmniejszego echa w amerykańskich kinach. Teraz natomiast wzięła udział w „Oszustkach” - wyjątkowo czerstwej komedii, która nie warta jest talentu aktorki.
Amerykanka wciela się w nim w rolę Josephine Chesterfield, która wykorzystuje swoje kobiece wdzięki, by mamić mężczyzn i wyłudzać od nich pieniądze w pięknej miejscowości na Francuskiej Riwierze. Gdy do miasteczka przyjeżdża turystka Penny (Rebel Wilson), która robi w tej samej branży, pozycja kobiety jako najlepszej oszustki w okolicy będzie zagrożona. Rozpocznie się rywalizacja dwóch kobiet, stosujących różne metody działania. Czy aby wygrać specyficzny zakład, kobiety zaczną korzystać z metod przeciwniczki?
Punkt wyjścia historii jest ciekawy.
Widać to zresztą po dwóch wersjach „Parszywych drani” czy podobnym tematycznie „Wielkim podrywie” z Sigourney Weaver i Jennifer Love Hewitt. W końcu można naśmiewać się z naiwności innych, ale temat ten jest już w kinie tak ograny, że trzeba się naprawdę postarać, żeby nowe dzieło zapadło widzowi w pamięci.
Twórcy „Oszustek” idą natomiast nie tylko po linii najmniejszego oporu, często opierając swój film na slapstickowych zagrywkach, serwując dowcipy, które nie tylko nie wywołują uśmiechu, co raczej facepalm i jęk politowania. Dość powiedzieć, że w jednej z sekwencji bohaterka Hathaway częstuje Wilson frytką, którą wcześniej przetarła wnętrze muszli klozetowej. Normalnie boki zrywać.
Warto przy tym zaznaczyć, że slapstick sam w sobie nie jest zły, jeśli umiemy z niego korzystać. Kiedy jednak większość dowcipów opiera się na niechlubnej zasadzie, że „ona jest śmieszna, bo jest gruba”, to coś jest jednak nie na miejscu.
Problemem „Oszustek” jest to, że oferuje on wyjątkowo czerstwy i nieśmieszny rodzaj humoru. To obraz, dzięki któremu zrozumiałem amerykański termin „cringe-fest”, od specyficznego grymasu na twarzy, który rodzi się podczas seansu.
W tym wszystkim najgorsze jest jednak to, że między bohaterkami nie ma żadnej chemii. Teoretycznie ustawienie ich jako przedstawicielek różnych światów powinno budować humor. W rzeczywistości poszczególne próby wywoływania śmiechu na bazie różnic charakterologicznych wypadają naprawdę blado.
Hathaway celowo zagrywa się na ekranie, za każdym razem mówiąc z dziwnie wymuszonym zagranicznym akcentem. Element ten skutkuje wprawdzie jednym z niewielu dobrych dowcipów w filmie, gdy zostaje porównana do Julie Andrews - aktorki, z którą dzieliła ekran na początku swojej kariery w obrazie „Pamiętnik księżniczki”. Jednak poza tym jej postać raczej drażni niż wywołuje uśmiech na twarzy. Nic dobrego nie można powiedzieć też o Wilson, której przesadzony styl zachowania drażni widza jeszcze bardziej.
Można było spodziewać się takiego obrotu sprawy, oglądając samą czołówkę filmu. Moment, w którym produkcja ma aż czterech różnych scenarzystów często zwiastuje bowiem kłopoty.