Jako miłośnik Neon Genesis Evangelion, letnich blockbusterów i osoba, której baśniowa twórczość Del Toro przypadła do gustu, po tym filmie spodziewałem się całkiem wiele. Z każdym zwiastunem Pacific Rim wyglądał coraz bardziej smakowicie. Niestety, jak w większości przypadków, trailery pokazały wszystko, co najlepsze, natomiast w połowie filmu zacząłem odpływać myślami w zupełnie innym kierunku. Niestety, ale mój personalny faworyt z kasowej trójcy tych wakacji – Pacific Rim, Człowiek ze Stali i World War Z - wyszedł z tego starcia przegrany.
Początek z impetem
Del Toro od pierwszej minuty filmu idzie na całość. Krótkie wprowadzenie opisuje alternatywną historię Ziemi, nawiedzanej przez Kaiju - bestie niewiadomego pochodzenia, które wyłaniają się z międzywymiarowej wyrwy na dnie oceanu. Ku mojemu zaskoczeniu, z kopiami Godzilli radzi sobie nawet regularne wojsko, zdolne do posłania monstrów w zaświaty. Kiedy ataki ulegają intensyfikacji, w odpowiedzi na eskalację zagrożenia światowe mocarstwa tworzą Jaegery, ogromne mechy zdolne do bezpośredniej konfrontacji z przerośniętymi jaszczurami.
Podczas przeskoku o kilka lat do przodu poznajemy głównego bohatera opowieści – pilota masywnego robota amerykańskiej (jakże by inaczej) produkcji, „Gipsy Danger”. Raleigh Becket jest do bólu szablonową i nijaką postacią, która poza górą mięśni i górą sterowanego przez siebie żelastwa nie ma nic do zaprezentowania, nudząc i odpychając. Reszta obsady, z nielicznymi wyjątkami, takimi jak jeden z szalonych naukowców badających Kaiju, to gotowe szablony kina akcji lat dziewięćdziesiątych. Rzucają żartami, które nie śmieszą oraz przemawiają w tak patetycznym tonie, że w jednym momencie kinowe siedzisko staje się niewygodne.
Pacific Rim mógłby się obejść bez aktorów
Oczywiście Raleigh, zmarnowany potencjał grany przed odtwórcę kapitalnej roli z Green Street Hoolingans – Charliego Chunnama, jest tylko pretekstem dla pokazania ogromnych mechów. Te w Pacific Rim występują bardzo często i w znacznych ilościach. Chociaż z oczywistych powodów amerykański Gipsy Danger jest tym najważniejszym z ważnych, pozostałe maszyny również odgrywają tutaj istotne znaczenie i w przeciwieństwie do Gipsy, są znacznie ciekawsze. To właśnie z ich powodu wysiedziałem w kinie ponad 2 godziny.
Trzeba oddać Del Toro, że w kapitalny sposób przedstawił rozwój technologii związanych z ogromnymi maszynami. Te, wzorem zbrój Iron-Mana, podzielone są na generacje. Tak oto w kategorii Mark-1 możemy zobaczyć japońskiego Coyote Tango oraz ogromnego i masywnego Cherno Alpha, rosyjskiej produkcji. Mark-3 to Gipsy Danger, plasujący się pośrodku stawki. Deklasuje go chiński, czerwony Crimson Typhoon znajdujący się w kategorii Mark-4. Na czele listy bryluje nowiutki i błyszczący Striker-Eureka pochodzący z australijskich montażowni i to dopiero jemu blisko do ogromnych mechów, które znam z Neon Genesis Evangelion. Pełną listę robotów wraz z ich statystykami znajdziecie w tym miejscu.
Rosyjski mech napędzany wódką
Roboty, ważniejsze i bardziej interesujące od żywych aktorów, nie uniknęły pewnych narodowych stereotypów. Tak oto Gipsy Danger jest tworem wyważonym i umiarkowanie silnym na każdym polu. Chiński Crimson to jego podróbka, ze słabym pancerzem i wymyślnymi czterema ramionami. Rosyjski mech jest powolny jak mucha w smole, ale posiada ogromną siłę ognia i pancerz niemal nie do przebicia. Zabawne, że tam, gdzie pojawiał się Cherno Alfa, zawsze towarzyszyły mu rosyjskie chórki, natomiast w powietrzu wisiał klimat sierpa i młota. Świetny efekt. Ciekaw jestem, jak wyglądałby pierwszy mech Rzeczypospolitej. Biało-czerwony golem ze skrzydłami husarii, z mopem w jednym łapsku i krzyżem w drugim?
Niestety, po pewnym czasie ogromne roboty, stanowiące główny i jeden z nielicznych atutów Pacific Rim, zamieniają się w jego słabość. Tytanicznych starć z Kaiju jest po prostu zbyt wiele i z walki na walkę widowisko powszednieje. Zwłaszcza, że mechom daleko od tych zaprezentowanych w NGE – ich potyczki w większości przypadków przypominają konfrontacje osiemdziesięcioletnich bokserów. Kiedy film zmierzał ku końcowi, wszystkiego było po prostu zbyt dużo – ilości potworów na ekranie, masy robotów oraz hektolitrów patosu, który wodospadami wlewał się do kinowej sali. Masowa destrukcja, którą widzieliśmy podczas wielominutowego starcia Avengersów, była kapitalna. Tutaj efekt jest zupełnie odwrotny – po pewnym czasie ospale poruszający się mechaniczni giganci zaczęli mnie usypiać, pomimo efektownych widoków na ekranie.
Co do samych efektów specjalnych – trzeba nadmienić, że Pacific Rim umiejętnie korzysta z dobrodziejstw ekranów 3D. W tej kategorii produkcja Del Toro deklasuje Człowieka ze Stali oraz World War Z o kilka długości, zapewniając wspaniałe widowisko. Niestety, bardzo się to gryzie z resztą filmu, zwłaszcza nudnymi i do bólu schematycznymi dialogami aktorów. Del Toro zastosował również sprytny chwyt znacząco redukujący koszty produkcji – większość starć rozgrywa się w nocy bądź na wodach Pacyfiku, przez co animatorzy gigantów ze stali mogli skupić się na modelach mechów i maszkar, ograniczając prace związane z otoczeniem.
Pacific Rangers
Pacific Rim po pewnym czasie zaczął przekraczać kolejne granice absurdu i dobrego smaku. W pewnym momencie produkcja Del Toro zaczęła mi przypominać Power Rangers. Piloci mechów z niewiadomego powodu wykrzykują komendy sterowanym przez siebie robotom, dotykając konsoli. Najbardziej rozbawił mnie „-rakietowy cios!”, podczas którego z łokcia Gipsy Danger buchnęły dopalacze, zwiększające impet potężnej, metalowej pięści lecącej w stronę nochala gada z innego wymiaru. Najwyraźniej 40 atomowych silników Diesla nie było wystarczających. Nie mogło również zabraknąć charakterystycznych iskier, które strumieniami sypią się w pokładzie pilotów. Zordona zastąpił świetnie wczuwający się w rolę Idris Elba, koordynujący sytuację na wodach Pacyfiku.
Pacific Rim to nic innego, jak klasyczny film science-fiction o ogromnych robotach z lat dziewięćdziesiątych, z dzisiejszymi efektami specjalnymi oraz sporym budżetem. Fani Robot Jox powinni być w siódmym niebie. Osoby, które od Del Toro spodziewały się jednak czegoś więcej, na przykład wciągającej opowieści bądź wyrazistych postaci, będą zawiedzeni. Reżyser traktuje po macoszemu wiele istotnych składowych swojej produkcji, takich jak bohaterowie, zagrażające ludzkości potwory czy całą geopolityczną otoczkę filmu. Po pierwszej godzinie seansu film ratują wyłącznie olbrzymie roboty i jeśli idziesz na Pacific Rim tylko po to, aby zobaczyć, jak ściera się ze sobą wiele ton żelastwa, można znieść zbędne, pełniące rolę balastu składowe, takie jak gra aktorska czy scenariusz. Nie wątpię, że film może spodobać się wielu widzom. Niestety, nawet pomimo mojej dobrej woli, nie mogę się do nich zaliczać.