„Pewnej nocy w Miami…”, reżyserski debiut Reginy King, to jeden z lepszych filmów ostatnich miesięcy
Film „Pewnej nocy w Miami…”, który można już oglądać w Amazon PrimeVideo, opowiada o nocy z 1964 roku, kiedy to doszło do spotkania Malcolma X, Muhammada Alego, Jima Browna oraz Sama Cooke’a.
OCENA
Każdy z tych czterech mężczyzn reprezentuje nie tylko największe symbole kultury Afroamerykanów w przełomowych dla nich latach 60., ale też jest uosobieniem różnych ludzkich cech. I to świetnie udało się sportretować, najpierw w sztuce teatralnej „Pewnej nocy w Miami…”, a teraz w jej filmowej adaptacji.
Przeważnie filmy z rodowodem teatralnym średnio bronią się w tej odmiennej poetyce opartej na ruchach obrazu. W teatrze jesteśmy świadomi i przygotowani na to, że będziemy oglądać rozmawiających ze sobą ludzi, bo głównie na tym się teatr opiera. W filmie jednak potrzebujemy więcej bodźców, zmian planów, inaczej wymierzonego tempa, bardziej rozbudowanej logistyki.
Znana m.in. z serialu „Watchmen” Regina King, dla której „Pewnej nocy w Miami…” jest debiutem reżyserskim, poradziła sobie z tym przejściem nadzwyczaj dobrze.
Po raz kolejny dowodząc, że uważny i czujny aktor może stać się znakomitym reżyserem. King nie tylko wspaniale skierowała niemal 100 proc. uwagi na odtwórców czterech głównych ról, ale też zadbała o to, by opowieść przeniesiona z desek teatru dostała nowego wiatru w żagle w wersji filmowej.
Nie zawsze taka sztuka się udaje. Ostatnio chociażby oglądając „Ma Rainey: Matka bluesa” miałem poczucie, że film jest przeładowany dialogami, w których postacie opowiadały dosłownie o wszystkim do tego stopnia, że z czasem zaczynało być to nie tylko niewiarygodne, ale i irytujące. Na scenie teatru zapewne działało to o wiele lepiej, ale w filmie czuć było dysonans. Mimo to jest to dzieło warte uwagi, choćby tylko ze względu na fenomenalne kreacje aktorskie Chadwicka Bosemana i Violi Davis.
Ale wracając do „Pewnej nocy w Miami…”. Już w pierwszym akcie King zadbała o to, by nasycić na wstępie zmysły widzów, serwując nam przebitki z koncertu Sama Cooke’a czy walki bokserskiej Cassiusa Claya. Działają one jak solidna rozgrzewka przed daniem głównym. Przyznaję, że w pewnym momencie, pod koniec pierwszego aktu tempo trochę siada, ale King udaje się dość szybko wrócić na właściwe tory i od około 40 minuty „Pewnej nocy w Miami…” to już tylko imponujący popis dialogów oraz gry aktorskiej.
W tym względzie Regina King weszła w posiadanie wspaniałego materiału na aż cztery kreacje aktorskie, a każda z nich to amerykańska legenda popkulturowo-historyczna.
Sam Cooke (moim skromnym zdaniem jeden z najlepszych wokalistów wszech czasów) to ikona soulu i jeden z najważniejszych muzyków XX wieku. Jim Brown, najpierw gwiazda futbolu amerykańskiego, a następnie hollywoodzki aktor. Cassius Clay, później znany jako Muhammad Ali, to bokser wszech czasów, a Malcolm X lider walki o równouprawnienie Afroamerykanów.
King niejako zaprasza nas do pokoju hotelowego, gdzie możemy spędzić z tymi osobami kilka chwil, przysłuchać się ich konwersacjom, spojrzeć na doświadczenie życia w Ameryce ich oczami, z różnych perspektyw. Wiele ich łączy, ale są też rzeczy, które ich dzielą. Szczególnie w drugiej połowie filmu na pierwszy plan wychodzą świetnie zagrane i napisane dyskusje między mężczyznami, w których padają ciekawe argumenty, ważkie spostrzeżenia, objawiają się słabości i siła bohaterów filmu.
Każdy z aktorów spisał się świetnie, choć z początku najwięcej zastrzeżeń miałem do Leslie Odoma Jr. wcielającego się w Sama Cooke’a. Wydawał mi się w pierwszej połowie filmu trochę zagubiony, jakby nie wiedział do końca, na czym oprzeć swoją rolę. Kingsley Ben-Adir jako Malcolm X jest szalenie przekonujący, a jego rola angażuje emocjonalnie także i widza. Aldis Hodge, jako Jim Brown jest trochę bardziej na drugim planie niż reszta, ale również mocno zapada w pamięci, a jego rola jest po prostu przejmująca. No i Eli Goree jako młody i jeszcze nieokrzesany Cassius Clay, świeżo po zdobyciu mistrzostwa świata w boksie, który jest po prostu wyborny i wyglądem oraz ruchami idealnie oddaje fizjonomię mistrza.
„Pewnej nocy w Miami…” wykorzystuje element fantazji (do rzeczywistego spotkania tych czterech mężczyzn jednej nocy doszło, ale nie wiadomo dokładnie o czym rozmawiali), by przedstawić widzom filmową zadumę nad duchowością i trudami społeczności Afroamerykanów borykającej się z rasizmem i nierównymi prawami. Ale już na poziomie bardziej uniwersalnym jest to film o sztuce dyskusji, walce na argumenty i o tym, jak wielką siłę mogą one mieć, gdyby tylko obie strony potrafią słuchać siebie nawzajem.
Nie jest to może typowo wielkie kino, pewnie nie każdemu przypadnie do gustu jego formuła, ale nie zmienia to faktu, że z pewnością zalicza się do lepszych produkcji ostatnich kilkunastu miesięcy.