"Pingwiny z Madagaskaru" to spin-off jednej z głośniejszych i lepszych animacji, jakie studio DreamWorks wypuściło ostatnimi czasy. Seria "Madagaskar" na srebrnym ekranie radziła sobie świetnie dzięki przedstawieniu sporej ilości kolorowych postaci widzom. Wystarczyło tylko bohaterów umieścić w odpowiednim środowisku i "zmusić" do przeżycia interesującej przygody. W przypadku "Pingwinów z Madagaskaru" nie było to możliwe.
Skipper, Szeregowy, Kowalski i Rico ujęli odbiorców jako postacie drugoplanowe, które pojawiają się szybko i znikają po wykonaniu swojej "roboty" na planie. Dosadny humor i slapstickowe sceny z udziałem czterech pingwinów przekupiły widzów. Każde pojawienie się tego kwartetu na ekranie zwiastowało dobrą zabawę. Nic dziwnego zatem, że pingwiny z Zoo w Nowym Jorku doczekały się własnego serialu.
W krótkich animowanych odcinkach drużyna Skippera sprawdzała się równie dobrze, co w epizodycznych scenach na srebrnym ekranie. Niestety, gdy pingwiny stały się głównymi bohaterami filmu, cała magia przez nich roztaczana uleciała.
"Pingwiny z Madagaskaru" zaczynają się bardzo interesująco, ponieważ od momentu poznania się czwórki, gdy Skipper, Kowalski i Rico byli jeszcze pacholęciami, a Szeregowy jajkiem. Twórcy filmu nie zdecydowali się jednak rozwijać wątku dorastania bohaterów i od razu przeszli do sedna. Oznaczało to natychmiastowe przerzucenie widza w wir wydarzeń, który znamy z filmu "Madagaskar 3" i odkrycie zakulisowych działań paczki pingwinów. Wielka szkoda, ponieważ odniosłem wrażenie, że eksploracja dawnych dziejów drużyny Skippera na mroźnej Północy byłaby znacznie ciekawsze niż sztampowa fabuła, którą przyszło mi oglądać na ekranie.
Najnowszy film DreamWorks pisany był schludnie, ale niesamowicie nudno. Główni bohaterowie muszą zmierzyć się ze złą ośmiornicą Davem aka Dr Octaviusem Brinem, która ma za złe pingwinom, że są słodkie i stały się główną atrakcją Zoo w Central Parku.
Film potrzebował złego charakteru, ale twórcy zdecydowali się na bardzo proste rozwiązanie i podali na tacy wątek zemsty, który ubrany był w klisze rodem z Jamesa Bonda.
Dave jest szalonym naukowcem, który dzięki swojemu umysłowi i setkom pomocników chce ukarać słodkie pingwiny za zrujnowanie jego kariery. Główny wątek filmu jest jednak najmniej interesujący. To, co przyciągało, to moralizatorska historia budowania pozycji w drużynie przez Szeregowego, który za wszelką cenę starał się udowodnić przyjaciołom, że jest kimś więcej niż "maskotką" drużyny.
Pingwini kwartet, mimo że zabawny, musiał dostać nowych przyjaciół, którzy zajęli miejsce bohaterów z "Madagaskaru". Dlatego też w walce z Davem brał udział supertajny zespół agentów - Północny Wiatr - z Utajnionym (pies Husky) na czele. W tym miejscu na jaw wychodzi cały problem związany z "Pingwinami z Madagaskaru". Otoż Skipper, Szeregowy, Kowalki i Rico są prześmieszni i przyciągają uwagę podczas krótkiego występu. Na dłuższą metę gagi związane z pingwinami nie sprawdzają się. Udawanie bawarskich muzyków ludowych i przybijanie przez pingwinów łap jest fajne, ale nadaje się świetnie tylko do krótkometrażowego filmu albo serialu.
Owszem, twórcy zadbali o żarty dla dorosłych i wspomniany przeze mnie edukacyjny wątek dla dzieci (wygląd nie jest najważniejszy tylko czyny), ale to zdecydowanie za mało, żeby zapamiętać "Pingwiny z Madagaskaru" na dłużej. Schematyczna fabuła kreskówki oraz nijakie drugoplanowe postacie były największymi wadami filmu.