Pomimo szczerze pozytywnego nastawienia przed seansem kierowanego nadzieją, że może tym razem "Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara" zdołają przełamać złą passę serii (i Johnny’ego Deppa), niestety z kina wyszedłem rozczarowany i znudzony.
OCENA
"Piraci z Karaibów" powinni skończyć się na trzeciej części.
Tak, wiem, kto nie czerpałby ze skarbnicy złota jakiego dostarcza cała seria i nagle kończył jej produkcję. Nawet poprzednia, kompletnie niepotrzebna, nudna i rozwlekła część pomimo swoich wad zdołała zarobić na całym świecie miliard dolarów. Sam miałbym w takiej sytuacji dylemat. Tym niemniej jako widz, kompletnie straciłem już zainteresowanie całą serią, która dla mnie skończyła się wraz z napisami końcowymi "Na krańcu świata". Już trzecia część pokazywała powolne symptomy zmęczenia materiału, ale mimo wszystko względnie dobrze się na niej bawiłem.
"Na nieznanych wodach" było fatalną odsłoną, po której miałem nadzieję, że franczyza się zakończy. Gdy dowiedziałem się, że jednak piąta część "Piratów..." powstanie, to po chwilowej rezerwie, uznałem, że po co zakładać najgorsze – może właśnie ta część uratuje dobre imię serii. Tak się jednak nie stało.
Jack Sparrow się skończył.
To on jest głównym motorem napedowym serii. To wokół niego zbudowany jest fenomen "Piratów z Karaibów". Niestety w "Zemście Salazara" Johnny Depp wyraźnie z jednej strony gra na autopilocie, a z drugiej wydaje się jakby naprawdę spożył za dużo rumu, bo tym razem jego kreacja jest dość ślamazarna, mało wyrazista, zagrana po linii najmniejszego oporu. Chyba sam Depp zbyt pewnie poczuł się w tej skórze i uznał, że fani kupią cokolwiek byleby tylko założył swój rozpoznawalny kostium i wykonał parę znanych wszstykim gestów i ruchów. Jego powiedzonka, z jednej strony utrzymane są w typowej poetyce znanej fanom stylu bycia Sparrowa, ale z drugiej, napisane bez pomysłu, przez co słucha się ich dość obojętnie w większości przypadków.
Powoli spełnia się czarny sen tych, którzy obawiali się tego, że w momencie gdy powstawać zaczną kolejne części Piratów, zarówno postać Jacka jak i sam Depp zaczną się mocno wypalać. A że kariera Deppa jest już etapie schyłkowym (i to wyjątkowo smutnym), wiadomo nie od dziś...
Gdzie ta przygoda?
Cały film strasznie mi się dłużył (już pomijam kwestię tego, czy rzeczywiście powinien być aż tak długi). Przede wszystkim kompletnie zabrakło mi w nim ducha zawadiackiej przygody znanej z pierwszych dwóch części. Sekwencja początkowa, w której Jack i jego kompania próbują ukraść sejf, ma znamiona tego, czego oczekiwałem od całego filmu. Jest tam rozmach, komediowa finezja, ciekawe logistycznie pomysły. Daleko tu do najlepszych scen z "Klątwy Czarnej Perły" i tym bardziej "Skrzyni Umarlaka", ale jak na otwarcie filmu jest to całkiem udane podejście.
Niestety później akcja siada już kompletnie. Tempo jest dość niemrawe, fabuła ugrzęzła w zatoce schematów (znowu oczywiście tematem przewodnim jest poszukiwanie artefaktu z tematyką rodzinną w tle), bohaterowie są kompletnie nijacy, teksty słabe – jedynie finał, zarówno widowiskowy jak i dość emocjonalny, potrafi trochę poruszyć spragnionego rozmachu widza. Ale to wszystko za mało...
Bohaterowie są nudni.
Nie żeby w pierwszych częściach postaci z "Piratów z Karaibów" postaci były nadzwyczaj barwne, no ale nie licząc fantastycznych kreacji Deppa, Elizabeth Swann miała swój charakterek i całkiem niezłą chemię z Jackiem; kapitan Barbossa również spełniał się jako czarny charakter; nawet postać ojca Elizabeth jakoś utkwiła mi w pamięci.
W "Zemście Salazara" główna postać kobieca, Carina, stara się być pierwowzorem disnejowskiego modelu feminizmu jaki reprezentuje najwydatniej Rey w nowych "Gwiezdnych Wojnach". Zadziorna, inteligentna, na każdym kroku podreślająca swoją samodzielność i to, że jest kobietą, przekonując usilnie wszem i wobec, że nie oznacza to, że jest gorsza. Zacny to przykład, szczególnie dla młodych dziewczynek i chłopców, szkoda tylko że Carina jest w tym totalnie bezbarwna oraz tak naiwnie napisana przez scenarzystów, którzy postanowili łopatologicznie i bez większej finezji wpleść te feministyczne wzorce w opowieść.
Jeszcze gorzej jest z postacią Henry’ego Turnera. Chłopak zapewne spodoba się co drugiej dziewczynce oglądającej Zemstę Salazara, ale charyzmy to on nie ma za grosz, gdyż, gdyby nie fakt, że jego istnienie napędza fabułę piątej części, to właściwie trudno byłoby mi znaleźć jakikolwiek powód, dla którego w ogóle znalazł się on w tym filmie.
Nudni są też wrogowie.
Kapitan Salazar i jego banda piratów to kolejny słaby punkt filmu, który ciężko mi wybaczyć twórcom. Na dobrą sprawę oglądamy tu powtórkę z "Klątwy Czarnej Perły". Znowu mamy piratów, na których padła klątwa; znowu ich celem jest Jack Sparrow, znowu mają coś nie tak z anatomią... Scenarzyści powinni dostać jakieś kary finansowe za patentowane lenistwo. Javier Bardem to wielki aktor i jako Salazar robi wiele by się sprawdzić i dostarczyć dobre wykonanie. I udaje mu się to, ale tylko na tyle, na ile pozwala kiepski scenariusz.
To tylko dowodzi na to, że cała mitologia "Piratów z Karaibów" nie jest zbyt bogata i tym bardziej nie ma potrzeby budować z tego serii wykraczającej poza trylogię. Ile razy można szukać kolejnych magicznych artefaktów/skarbów mając na karku statki piratów z klątwą?
Oczywiście, czysto formalnie trudno cokolwiek zarzucić najnowszej odsłonie "Piratów...". Piękne krajobrazy, panoramy statków na oceanie, dobre zdjęcia, charakteryzacja i efekty specjalne. Jednak ewidentnie czuć, że Disney nie ma kompletnie pomysłu na tę serię i trochę sztucznie podtrzymuje ją przy życiu póki jest jeszcze względnie duże zainteresowanie ze strony publiczności na całym świecie. Nie czuję jednak w tym wszystkim życia i energii oraz bezpretensjonalnego luzu jaki prezentowały "Klątwa Czarnej Perły" oraz "Skrzynia Umarlaka", czyli jedyne w pełni udane odsłony całej serii.
Osobiście zostanę więc przy trylogii i od teraz odpuszczę już sobie kolejne części, no chyba, że będę musiał gdzieś o nich napisać...