Branża gier ma kilka czarnych dat w swojej najnowszej historii. DLC z końską zbroją w Oblivionie. Wprowadzenie mikro-transakcji. Pierwsza konferencja prezentująca Xboksa One. Debiut Duke Nukem Forever. Do tej paskudnej listy trzeba dopisać premierę filmu „Pixels”. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wcześniej wychodził z kina tak wykorzystany.
„-Hej, zobaczcie te plakaty! Pac-Man i Donkey Kong powracają. Ekstra!” – tego typu pułapki porozstawiał Adam Sandler przed kinami na całym świecie. „Pixels” produkowane przez jego studio chce złapać w sidła starszych graczy pamiętających hity z atomatów, a także współczesnych geeków, dla których wszystko, co retro, jest modne, trendi, dżezi i tak dalej.
Sam stałem się ofiarą tych sideł. Podczas seansu czułem się jak torturowany. Jako wieloletni, zapalony gracz, zostałem zgwałcony wizją Sandlera. Jego podejściem do kultowych ikon gier wideo, jego spojrzeniem na społeczność graczy, jego optyką dotyczącą kobiet. To wszystko było tak straszne, że wymykało się moim ramom „słabych filmów Sandlera”. „Pixels” to zupełnie inna jakość. Poprzeczka zawieszona tak nisko, że trzeba było dla niej kopać osobną dziurę.
„Pixels” nie ma nic wspólnego z ikonami gier wideo, chociaż wykorzystuje ich wizerunki.
Pac-Man, Donkey-Kong, Galaga, Q*bert – w „Pixels” zabraknie tych postaci, chociaż są przecież pokazywane na wszystkich plakatach. Tak się bowiem składa, że olbrzymimi zlepkami pikseli sterują nieznani kosmici. Ci sami, którzy trzydzieści lat wcześniej znaleźli w kosmosie wysłaną przez ludzi kasetę VHS z zapisem rozgrywek z kultowych gier. Obcy potraktowali to jako wyzwanie i użyli przeciwko nam naszej własnej broni – gromad pikseli złożonych na ikony gier wideo z ubiegłego wieku.
Nie zdziwcie się zatem, jeżeli bohater waszej ulubionej gry z dzieciństwa nie będzie się zachowywał w sposób, w jaki zapamiętaliście go z ekranu waszego telewizora z olbrzymim kineskopem. To po prostu kosmici, którzy naśladują znane formy. Dlaczego wirtualne postacie nie mają wiele wspólnego z kultowymi oryginałami? Kosmici. Dlaczego Adam Sandler nie potrafi już śmieszyć? Kosmici. Dlaczego fabuła w ogóle nie trzyma się sensu? Kosmici. Dlaczego film jest tak seksistowski, że nawet mnie to razi? Kosmici.
W „Pixels” cierpi również wizerunek gracza, tak przestarzały i nietrafiony, jak to tylko możliwe.
W dzisiejszych czasach europejski gracz to osoba, która po ciężkim dniu pracy luzuje krawat, nalewa sobie drinka, siada na sofie, sięga po bezprzewodowego pada i gra godzinę w najnowszą FIFĘ. Stereotyp nerda z twarzą tonącą pod pryszczami, który nie wychyla się z piwnicy, to przeszłość tak odległa, że wręcz nieprawdziwa. Oczywiście, wciąż zdążają się skrajności, lecz jak sama nazwa wskazuje, są to przypadki ekstremalne.
Niestety, Sandler postanowił kultywować stary, całkowicie niezgodny z rzeczywistością obraz gracza. Główny bohater to nieudacznik – monter telewizji. Jeden z jego towarzyszy znajduje się w więzieniu, natomiast drugi nie wyściubia nosa z piwnicy, konstruując i rozpowszechniając internetowe teorie spiskowe. Nawet prezydent USA, który jest przyjacielem granej przez Sandlera postaci, ma problemy z alfabetem. Słowem – banda nieudaczników, niezależnie od piastowanych stanowisk i wykonywanych obowiązków. Przekaz jest dosyć jasny. Gracze to w 80% ludzie przegrani.
Najgorsze w „Pixels” jest jednak poczucie humoru.
Są komedie dobre, komedie słabe, komedie żałosne i jest jeszcze „Pixels”. Przyzwyczaiłem się, że polska widownia śmieje się w kinie z byle czego, byle jak. W końcu wydając 25 złotych na bilet trzeba pokazać, że dobrze się bawi. Bo inaczej się nie zwróci. Ot, taka przypadłość. W tym większym szoku byłem, kiedy w sali kinowej zapanowała grobowa cisza. Praktycznie do samego końca. Niespotykana rzecz.
W „Pixels” nie ma ani jednego udanego gagu. Kilka pierwszych minut może wydawać się ciekawych, ale później jest tylko gorzej i gorzej. Żarty o konotacji seksualnej, żarty z sikaniem, żarty z nerdami – to ten najniższy możliwy poziom. Jeżeli należycie do garstki ludzi, którzy śledzą nowe produkcje Adama Sandlera, to wiecie, że te uchodzą za najgorsze współczesne komedie. Z „Pixels” jest jeszcze gorzej. Studio Happy Madison Productions sięgnęło zupełnie nowego dna.
„Pixels” to mój osobisty faworyt na najgorszy film roku. Przy tym filmie „Poznaj moich Spartan”, „Jack i Hill” czy „Totalny kataklizm” to świetne komedie, natomiast drudzy „Transformerzy” uchodzą za scenariuszowy i dialogowy geniusz. Nie spodziewałem się hitu, ale w życiu bym nie przypuszczał, że zobaczę tak fatalny film. Chcę o nim zapomnieć. Chcę to już mieć za sobą. Jedna z tych produkcji, po której trzeba wziąć prysznic i zmyć z siebie bolesne wspomnienia.
PS. W filmie nie ma żadnych pikseli. Są za to woksele. Taki tam detal.