A to znacie? Facet z małego miasteczka przypadkiem spotyka swoją szkolną miłość, która obecnie mieszka w wielkiej metropolii. Namawia więc swojego najlepszego kumpla, aby razem ruszyli w podróż przez cały kraj, aby mógł wyjawić swojej wybrance co do niej czuje. A żeby nie było nudno jest też czarny charakter, bo żądna zemsty jednego z nich, rusza za nimi w pościg.
OCENA
Tak, na dobrą sprawę „Pranksterzy w trasie” to komedia romantyczna jakich wiele. Na jej stronę fabularną składają się same klisze. Zdesperowany, zakochany facet zrobi wszystko dla swojej miłość. W czasie podróży pokłóci się z kumplem i nieuchronne wda się starcie z szaloną siostrzyczką, która dopiero co uciekła z więzienia. Wszystkie napotkane postacie będą kibicować protagonistom i pomagać im, jak tylko mogą. No właśnie nie do końca. Kitao Sakurai wybrał bowiem formułę filmu pranksterskiego po to, aby przeprowadzić dekonstrukcję gatunkowej konwencji. Mamy więc do czynienia z prawdziwymi i szczerymi reakcjami na zachowanie bohaterów wyjętych wprost z wyobraźni hollywoodzkich scenarzystów.
„Pranksterzy w trasie” najlepsi są właśnie w tych najbardziej dekonstruktorskich scenach.
Gdy grany przez Erica André Chris decyduje się ruszyć za swoją szkolną miłością z Florydy na Manhattan, zaczyna śpiewać jakby znalazł się w musicalu, a jego tańcom i harcom przyglądają się z niesmakiem przypadkowi klienci galerii handlowej. Kiedy razem z Budem utyka w chińskiej pułapce na palce (nie są bynajmniej złączeni palcami) i szukając ratunku, trafiają do zakładu fryzjerskiego, jeden z pracowników goni ich z nożem w ręku. Podobnych przykładów odzierania konwencji gatunkowej z jej kinowej magii, nazywanej też nieprawdopodobieństwem, można mnożyć. Jest tu tego całkiem sporo, a reakcje przypadkowych osób za każdym razem sprawdzają się fenomenalnie.
Na styku fikcji i prawdy prócz samego charakteru dekonstruktorskiego rodzi się jeszcze prawda na temat amerykańskiego społeczeństwa. Chociaż nieraz ludzie z ukosa spoglądają na poczynania bohaterów, to w ogólnym rozrachunku starają się być pomocni. Są gotowi porozmawiać, podejść do Chrisa, kiedy myślą, że przestał już wymiotować na wszystkie strony, a nawet zmylić policjanta, który ściga zbiegłą więźniarkę. Pod tym względem jak każda dobra komedia romantyczna, „Pranksterzy w trasie” wydają się typowym feel-good movie. Jest coś urzekającego patrzącego jak rugają bohaterów, gdy na to zasługują, ale też okazują im mnóstwo serca i empatii. Dzięki temu na napisach końcowych i w scenach wyjawiania prawdy postronnym osobom uśmiech sam ciśnie się na usta.
Niekoniecznie dzieje się tak podczas oglądania akcji właściwej.
Scenarzyści w liczbie trzech (Eric André, Dan Curry i Kitao Sakurai) nieco przeszarżowali. Czuć tu rękę Jeffa Tremaine’a, współtwórcy kultowego „Jackassa”, który był producentem filmu. Próżno jednak szukać tu wyczucia znanego z jego „Bezwstydnego dziadka”, gdzie pozwalał sobie na szaleństwo, ale trzymał je w ryzach i odpowiednio kontrował. W „Pranksterach w trasie” humor jest najsłabszym ogniwem. Na pierwszy plan wysuwają się obrzydliwe żarty, jak chociażby ten z gorylem gwałcącym (dwukrotnie!) Chrisa (kończy na jego twarzy, tego widoku trudno zapomnieć). Jeśli jednak śmialiście się do rozpuku, kiedy Ryan Dunn szedł z resorakiem w tyłku na prześwietlenie albo gdy Johnny Knoxville łamał sobie penisa podczas akrobacji na motocyklu, to i przy tej produkcji będziecie się świetnie bawić.