REKLAMA

HBO i Netflix grają w innych ligach. Seriale i działalność obu serwisów pokazują, że zależy im zupełnie na czymś innym

W USA zakończył się trwający kilka dni proces rozdawania najważniejszych nagród dla produkcji telewizyjnych i VOD, czyli Primetime Emmy Awards. Prasowe nagłówki odpowiedzi zaczęły zasypywać widzów twierdzeniami o triumfie HBO lub absolutnej porażce Netfliksa. Ich autorzy zapominają, że obie firmy od dawna grają w innych ligach.

primetime emmy awards
REKLAMA
REKLAMA

Podobna sytuacja powtarza się zresztą od kilku lat. Na papierze obaj producenci seriali i filmów telewizyjnych w ostatnim czasie osiągnęli niemalże równowagę. Netflix zdobywa systematycznie coraz więcej nominacji (w tym roku osiągnął pod tym względem rekordowy wynik), ale nie do końca przekłada się to na liczbę statuetek. Ostatecznie najwięcej z nich zgarnia więc co roku HBO. Powyższa równowaga jest jednak w rzeczywistości pozorna. Bo wyścig obu firm toczy się dwóch różnych torach i mają zupełnie inaczej zdiagnozowane cele.

HBO może być dumne z osiągnięć takich seriali jak „Euforia”, „Sukcesja” czy „Watchmen”. I wydaje się tym ukontentowane.

Można już dzisiaj bez wahania powiedzieć, że odpowiedź na pytanie: „Czy HBO zdoła odbudować swoją bibliotekę po utracie „Gry o tron”?” jest twierdząca. Nieco ponad roku niektórzy wieszczyli stacji duże problemy, ale szereg mniejszych produkcji w połączeniu z 2-3 bardzo głośnymi hitami zapewnił firmie wystarczająco mocną i różnorodną grupę nowości. Nie wszystkie powyższe tytuły stoją na równie wysokim poziomie, ale z punktu widzenia zdobytych nagród Emmy nie miało to dużego znaczenia.

HBO ma obecnie tak dobrą sytuację (napędzaną dodatkowo zmianami wynikającymi z narodzin HBO Max), że może sobie pozwolić na rezygnację z niektórych dochodowych tytułów. Dlatego choćby „Watchmen” pozostanie miniserial i nie dostanie kolejnego sezonu. Ale czy widzowie stacji mają na co narzekać, skoro w kolejce do zdobywania nagród Emmy w przyszłym roku są już takie seriale jak „Perry Mason” czy „Wychowane przez wilki” i „Kraina Lovecrafta”? Nie wydaje się.

Natomiast coraz więcej wskazuje na to, że HBO zrezygnowało lub odłożyło w czasie plany podboju świata przez HBO Max.

Pod koniec czerwca 2020 roku firma informowała, że liczba subskrybentów HBO Max osiągnęła pułap 4 mln użytkowników. Jak na serwis tak olbrzymiego koncernu jak AT&T to wynik bardzo przeciętny. Wystarczy, że przypomnimy sobie 10 mln stałych odbiorców zebranych przez Disney+ w ciągu jednego dnia od startu. Różnica jest zauważalna, a wynika nie tylko z trudności w zrozumieniu różnic między HBO GO, HBO Now i HBO Max, ale też wysokiej ceny i dostępności ograniczonej do terenu Stanów Zjednoczonych.

Dobrze całą sytuację obrazuje przykład docenionego na Zachodzie serialu „Close Enough”. Produkcja powstająca pod szyldem HBO Max w Polsce do widzów trafiła nie poprzez HBO GO a Netfliksa. I to dopiskiem „Netflix Original”, co można by potraktować swego rodzaju dodatkowe upokorzenie pokonanego przeciwnika. Nie brak głosów krytycznych wobec opieszałości serwisu Disney+ w dołączaniu do innych krajów, ale co w takim razie powiedzieć o HBO Max? I bynajmniej nie jest tak, że całą winę za taką sytuację wynosi pandemia koronawirusa.

primetime emmy awards class="wp-image-444556"

Strategia serwisu Netflix pokazuje, że najbardziej sobie liczy wysoką oglądalność. Nagrody bywają miłe, lecz najbardziej kiedy otrzymuje się je w trakcie oscarowej gali.

Nie oznacza to oczywiście, że Netflix nie chce liczyć się w wyścigu po wszystkie możliwe wyróżnienia. O ile jednak nowości platformy HBO w zdecydowanej większości mają przynajmniej pewien potencjał do zostania nominowanym, to szefowie Netfliksa podjęli zupełnie inną decyzję. I zwiększyli znacząco liczbę przygotowywanych tytułów w stosunku do ich jakości. Wiele z tego typu produkcji nie ma najmniejszych ambicji do rywalizowania z najlepszymi. Większość z nich ma po prostu wyznaczone cele dotyczące liczby odsłon.

Nie od dzisiaj wiadomo, że nagrody Emmy to bardzo skostniałe wyróżnienie. Jej decydentów trudno ot tak przekonać, żeby zwracali uwagę na nowe lub niedoceniane tytuły. Nie, jak już oddali pałeczkę pierwszeństwa głośnemu serialowi, to przeważnie trzymali się tego wyboru przez kilka kolejnych lat. Netflix marzy o znacznie bardziej prestiżowej statuetce. Dlatego od dwóch bardzo mocno inwestuje w filmy oscarowe, częściowo tworząc a częściowo podkupując tytuły festiwalowe. W tym roku ten trend przyszedł nieco później z powodu pandemii, ale wokół takich filmów jak „Diabeł wcielony”, „Może pora z tym skończyć”, „Enola Holmes” i „Proces Siódemki z Chicago” (zwiastun znajdziecie TUTAJ) zapewne już toczy się oscarowy lobbying.

REKLAMA

Netflix i HBO biegają więc po dwóch zupełnie innych boiskach. Czasem piłka przypadkiem lub specjalnie wlatuje na boisko konkurenta, ale końcowe cele obu ekip są w dużej mierze inne. Oba serwisy różni podejście do widzów, do kręconych materiałów i ich budżetów, czy istotności poszczególnych nagród. Bo przecież HBO przez lata ze wszystkich sił ignorowało Oscary (i vice versa). Dlatego nazywanie po rozdaniu ostatnich Primetime Emmy Awards całej sytuacji zmasakrowaniem jednej firmy przez drugą świadczy o grubiej przesadzie.

Nie przegap nowych tekstów. Obserwuj serwis Rozrywka.Blog w Google News.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA