Kiedy pierwszy raz usłyszałem o tym filmie, uważałem to za świetny pomysł. Jako uczeń podstawówki, potrafiłem wydać wszystkie swoje drobniaki na automatach, dosłownie w czyimś garażu, hucznie nazwanym „Salonem Gier”. Pamiętam, że czasem całkiem serio wyobrażałem sobie, co mogą robić postacie wewnątrz, już po zamknięciu. Ralph Demolka ma pomóc widzowi w ponownym przeżyciu takich chwil. I w dużej mierze, spełnia to zadanie znakomicie. Bo wszystko zaczyna się w pewnym, wciąż ocalałym salonie Arcade...
Fabuła podąża za Ralphem, bohaterem gry „Feliks zaradzisz” (Fix it Felix Jr.) silnie inspirowanej Donkey Kongiem – gość musi codziennie rozwalać budynek, a potem przychodzi Feliks kierowany przez gracza, który naprawia wszystko swoim magicznym młotkiem. Po zakończonym levelu, złoczyńca zostaje wyrzucony przez lokatorów owej posiadłości na kupkę gruzu. Podobnie jak w Toy Story, bohaterowie tych gier zaczynają żyć swoim własnym życiem kiedy nikt już nie patrzy. Wówczas, antagoniści spotykają się na swojej terapii grupowej, inni idą napić się piwa do knajpy. Niestety, wychodzi też na to, że relacje bohaterów z gier pozostają takie same, nawet już po fajrancie. Ralph śpi sobie na tej swojej górce cegieł, podczas gdy Feliks i mieszkańcy wiecznie demolowanej i naprawianej kamienicy codziennie świętują jak to dobrze, że budynek został naprawiony, a złoczyńca pokonany.
Tak przynajmniej jest, aż nie mija trzydziesta rocznica owej gry, kiedy to po awanturze na uroczystej imprezie (na którą Ralph nie został zresztą zaproszony) nasz antagonista nie postanowi być … bohaterem, tak dla odmiany. Zaczyna się długa podróż w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, w którym mógłby udowodnić mieszkańcom kamienicy (i sobie), że potrafi zrobić cokolwiek innego poza demolowaniem otoczenia. Po zamianie miejsc z wyjątkowo znerwicowanym Space Marine w miejscowym barze (w autentycznej grze z automatów – Tapper), Ralph trafia do bardzo trafnej parodii współczesnych FPS'ów – Ku polu chwały (Hero's Duty). Nasz pozytywny złoczyńca wspina się na sam szczyt wieży, gdzie wykrada medal przeznaczony dla postaci gracza. Przez niefortunne potknięcie wpada do rakiety, która wystrzeliwuje go daleko poza granice gry, razem z niechcianym pasażerem na pokładzie – morderczym, replikującym się owadem (silnie inspirowanym Metroidem). Niestety, mniej więcej w połowie filmu cała fabuła, odniesienia do gier Arcade i cięte złośliwości w stronę nowych gier (czyli te wszystkie rzeczy, dla których ktokolwiek w ogóle poszedł na to do kina) muszą poczekać aż Ralph nie rozbuduje swojej przyjaźni z Wandelopą, rzekomym glitchem z cukierkowej gry wyścigowej „Mistrz Cukiernicy” (Sugar Rush), gdzie rozbił się swoim statkiem . Wandelopa pragnie stać się poprawną, grywalną postacią, na co reszta populacji gry nie chce pozwolić. W międzyczasie, Felix razem z przepiękną panią sierżant z „Ku polu chwały” szukają Ralpha i zaginionego morderczego owada. W filmie podążamy za kilkoma wątkami, ale koniec końców głównym miejscem akcji jest wciąż „Mistrz Cukiernicy”. Zamiast znajomych okolic z różnych gier, przez dobrą połowę czasu oglądamy świat cukierków, wafelków i landrynek.
Podoba mi się sposób kreacji świata: szyna, do której podłączone są wszystkie automaty służy za wielki peron metra, z którego można swobodnie przechodzić z jednej gry do drugiej. Jest również zestaw reguł, wedle których postacie z gier muszą żyć, a które są nieugięte jak prawa fizyki: śmierć poza swoją grą jest trwała, nie wolno wynosić bonusów z jednej gry do drugiej, glitch nie może opuścić swojego świata. I Wandelopa z Sugar Rush jest właśnie takim glitchem, a co za tym idzie – jeśli zostanie poprawną uczestniczką wyścigu, nikt nie wie jakie szkody może wyrządzić. Myślę, że bardzo dobrze wykorzystano fakt, że jedna z bohaterek jest... w gruncie rzeczy kawałkiem źle napisanego kodu (tak przynajmniej jest nam powiedziane na początku). Wandelopa umie przenikać przez ściany, teleportować się wszędzie dookoła, znikać i pojawiać się bez sensu. Dokładnie jak prawdziwy glitch. I tak jak w każdym starym salonie automatów, i ten ma swoje mity i legendy. Największą z nich jest o opowieść o Turbo, tajemniczym wyścigowcu, który kiedyś opuścił swoją grę i zaczął przejmować inne automaty. Fabuła pod koniec zawiązuje się bardzo zgrabnie, nie porzucając niczego po drodze.
Pomimo tego, że większość filmu jest zrobiona w stylu charakterystycznym dla innych trójwymiarowych animacji Disneya, Ralph Demolka potrafi przekazać klimat i atmosferę każdej gry w charakterystyczny dla niej sposób. Postacie z gier ośmiobitowych są przerysowane i mają ograniczoną ilość klatek animacji, a bohaterowie z „Ku polu chwały” ubrane są w ciężkie, futurystyczne zbroje przywodzące na myśl te z Gears of War. Muzyka w filmie jest w dużej mierze oparta na syntezowanych melodiach, przypominając nam, że to świat gier.
Największym problemem Ralpha Demolki jest wtórność. Sama struktura historii to po prostu Toy Story, tylko że wewnątrz salonu z automatami Arcade (łącznie z motywem starych „zabawek” wymienianych na nowe), a główny bohater to brutal o złotym sercu – taki sam jak Shrek, Megamind, czy dziesiątki innych przed nimi. Jedynym prawdziwie unikalnym elementem jest samoświadomy świat, oparty w całości na kodzie. Niestety, nawet on jest użyty bardzo skromnie. Podobało mi się kilka gościnnych występów (Sonic, Q'bert, Zagief), ale większość z postaci, które mogłyby wywoływać nostalgię u starszych graczy pojawia się w tle, bez słów czy czegokolwiek do zrobienia. Biorąc pod uwagę ilość licencji, jakie ten film pozyskał – każda z tych postaci reprezentuje niewykorzystany potencjał. Było też wiele okazji do pokazania czy wyśmiania licznych tropów występujących w grach wideo, ale zostało to użyte w minimalnym stopniu.
Aktorstwo trzymało bardzo solidny poziom. Z amerykańskiego dubbingu, zdecydowanie wyróżniała się Sarah Silverman, która nie tylko potrafiła odwzorować sposób w jaki brzmiały podobne postacie z gier z lat dziewięćdziesiątych (prawdę mówiąc, jej rola przypomina mi bardzo TimeGal z MegaCD), ale także oddać dużą dawkę emocji i uroku. Jolancie Fraszyńskiej ta sztuka również udaje się z dość dużym powodzeniem (ale chyba głównie przez mimikowanie Sary Silverman). Polski dubbing, wyłączając kilka powtarzających się głosów postaci tła, wciąż jest bardzo dobrej jakości i mógłbym go polecić na równi z angielskim. Problemem niestety jest tłumaczenie, które nie tylko zatraciło kilka odniesień, ale i przetłumaczyło słowa występujące nawet w naszym slangu graczy na bardziej powszechne, nudne słówka (np. „glitch” na „usterka”). I choć to pewnie bardziej przystępne dla dzieci – traci wiele ze swojego uroku.
Koniec końców, Ralph Demolka to bardzo udany film. Pomimo kilku naprawdę ciężkich wad, można przy nim miło spędzić czas – Nie jestem jednak do końca pewien demografii: Film jest trochę zbyt dziecinny dla starszych widzów, pamiętających salony automatów ( a przy tym pozostawia spory niedosyt), zaś młodsi widzowie będą raczej kompletnie obojętni wobec kodu Konami (no wiecie, 30 żyć w Contrze) i nie docenią licznych, niekiedy bardzo spostrzegawczych odniesień i uwag odnośnie wielu starych i nowych gier. Film możesz zakupić na iTunes, także w rodzimym języku, ale jeśli nie masz problemów ze zrozumieniem angielszczyzny w locie – polecałbym darować sobie polski dubbing ze względu na średnio udane tłumaczenie.