Nie, miłośnicy „Grand Theft Auto”, ten wpis nie dotyczy waszej ulubionej gry wideo. Wracajcie do komputerów i konsol. „San Andreas” to wchodzący na ekrany kin film katastroficzny z bohaterem twardszym niż skała – Dweynem Johnsonem. Co zabawne, główny aktor jest najjaśniejszym punktem tej produkcji.
Chyba większość zgodzi się ze mną, że na przestrzeni ostatnich lat filmy katastroficzne zlały się w jedną papkę. Niezależnie od tytułu, zawsze dostajemy to samo – aglomerację USA walącą się w gruzy, z całym światem popadającym w ruinę gdzieś tam w tle. Chociaż twórcy „San Andreas” postanowili ograniczyć się do Kalifornii (łaskawcy!) całość wygląda dokładnie tak samo. Wszystko pęka, wszystko się burzy, a w samym środku mamy nieskazitelnego bohatera, który chce uratować najbliższych. No, a jak będzie po drodze, to i całe wybrzeże.
Nic dziwnego, że „San Andreas” zanotowało świetne otwarcie w USA. To bajka skrojona idealnie na ten rynek.
Szablon Hollywoodu jest tutaj niesamowicie mocno wyeksponowany. Główny bohater w chwili największego zagrożenia odkrywa, na kim zależy mu najbardziej. „Ten zły” reprezentuje okropne korporacje. Wartości rodzinne stoją w filmie na pierwszym miejscu. Zaraz za nimi są one-linery, za sprawą których widzowie mają polubić głównych bohaterów. Nie zabrakło patetycznej muzyki, a nawet amerykańskiej flagi, która niestrudzenie i nieprzerwanie powiewa w tle. Niestety, nigdzie nie wypatrzyłem bielika amerykańskiego.
Nie zrozumcie mnie źle – nie mam nic przeciwko współczesnym, popkulturowym mitom, na bazie których amerykańscy odbiorcy budują swoją tożsamość. „San Andreas” jest ciekawą odskocznią i przeciwwagą od superbohatersko – fantastycznej ofensywy, która od dłuższego czasu zdominowała polskie kina. Chociażby z tego jednego powodu zdecydowałem się dać szansę „San Andreas”. Mój problem z tym filmem jest po prostu taki, że w dwa dni od seansu nie będziecie już go pamiętać.
„San Andreas” nie ma w sobie absolutnie niczego, co stawiałoby ten tytuł ponad inne „hamerykańskie” produkcje katastroficzne. Efekty specjalne są tak samo efekciarskie i nienaturalne. Bohaterowie nadęci, wybieleni i prawi. Zagrożenie śmiertelne dla wszystkich poza czołowymi postaciami. Nie ma absolutnie niczego, co dałoby mi argument, żeby napisać wam – już czas do kina. No, może poza Dwaynem Johnsonem.
Możecie się śmiać, ale „The Rock” jest najjaśniejszym punktem całego filmu.
W „San Andreas” Johnson promienieje równie mocno, co jego nienagannie białe zęby. Muskularny aktor pokazał, że potrafi tchnąć życie w drewniane, banalne i przewidywalne postacie. „The Rock” nie tylko staje na wysokości zadania jako główny bohater, ale również „ciągnie” za sobą całą obsadę, będąc jej najlepszym i najbardziej wyrazistym członkiem. Nie tylko za sprawą pokrytych oliwą bicepsów, ale również emocji zbudowanych zaskakująco dobrym warsztatem.
Jeżeli z jakiegoś powodu masz Dwayne’a Johnsona powieszonego nad łóżkiem – czym prędzej biegnij do kina. Jeżeli jesteś olbrzymim miłośnikiem filmów katastroficznych – również nie będziesz rozczarowany „San Andreas”. Cała reszta powinna jednak zastanowić się, czy warto kupić bilet na seans, o którym zapomnicie zaraz po wyjściu z kina. Typowe amerykańskie rzemiosło.