REKLAMA

Satyra na panowanie superbohaterskiego kina. "Birdman", recenzja sPlay

Alejandro Inárritu z Michaelem Keatonem wyśmiali wszystko to, co kocham w superbohaterskim kinie. Zakpili sobie z blockbusterowego panowania w kinach na całym świecie. Obok metafor rzucali bardzo czytelne komunikaty, wprost mówiące o tym, czego widz oczekuje i jak bardzo taki widz może być głupi. 

Satyra na panowanie superbohaterskiego kina. „Birdman”, recenzja sPlay
REKLAMA
REKLAMA

Po "Birdmanie" czułem się podobnie, jak po seansie z "Whiplash". Po ostatnich scenach człowiek nie wie co powiedzieć, nie wie co myśleć, ale wie jedno - film, który miał przyjemność oglądać, jest po prostu świetny.

Najchętniej napisałbym w recenzji tylko jedno zdanie - musicie iść do kina i przekonać się na własnej skórze, dlaczego "Birdman" jest tak dobry.

Chociaż skromnie i powoli mógłbym zacząć od tego, że film Inárritu, to po prostu superrealistyczne (zapożyczenie z filmu) przedstawienie superbohaterskiego świata na srebrnym ekranie, ale także poza nim.

Jednakże, skoro mamy do czynienia z satyrą i to z rodzaju tych znakomitych, oczywistym jest, że reżyser sprowadził wiele kwestii do absurdu. Momentami ocierając się o paszkwil i oniryczną wizję. Skąd więc ten superrealizm? Ano stąd, że Inárritu celnie wypunktował wszystko to, co niektórych krytyków i antyfanów filmów na podstawie komiksów może boleć, a do tego odwołuje się wprost do wielu osób i dzieł popularnych teraz. "Birdman" jest osadzony w naszej rzeczywistości i to jest zauważalne od razu.

Nawet przeciętny widz szybko zda sobie sprawę, że reżyser chciał dać superbohaterom na ekranie małego pstryczka w nos. Widzom też się trochę oberwało, ale o tym później.

birdman 2015 inarritu

Nie bez kozery reżyser w głównej roli obsadził Michaela Keatona. Słynący z roli Batmana aktor, grał w filmie samego siebie. Był żywym zwierciadłem każdego aktora, który na ekranie walczył ze złem w spandeksie.

W "Birdmanie" Keaton wcielił się w Riggana Thomsona, upadłego aktora, który kiedyś (na początku lat 90-tych) słynął z roli herosa - tytułowego Birdmana. Thomson stara się wrócić na szczyt, wystawiając sztukę na Broadwayu na podstawie historii Raymonda Carvera. Wbrew pozorom, które stara się stwarzać - wobec rodziny, bo widz już dawno temu go rozgryzł - chodzi mu tak naprawdę o bycie wielkim. Tyle, że nie chce robić tego (a przynajmniej tak udaje) tanim, blockbusterowym kosztem, a posiłkując się sztuką wyższą - teatrem.

Problem w tym, że główny bohater nie potrafi oszukać nawet siebie samego. Jego podświadomość - przybierająca kształt superbohatera Birdmana - mówi (głosem podobnym do Batmana Nolana) całą prawdę, którą sam przed sobą ukrywa. Thomson zazdrości wszystkim, którzy są na topie, ale nie zamierza kręcić kolejnej części filmu, który przyniósłby mu zapewne krocie i po raz kolejny wielką sławę. Birdman jest w tym przypadku uosobieniem wszystkich lęków aktora. Główny bohater jest więc rozdarty i błąka się między wytworami swojego umysłu (wyimaginowaną mocą telekinezy i latania), brutalną rzeczywistością Hollywood, istnieniem w mainstreamie oraz osobistymi problemami związanymi z rodziną.

birdman

Każdy z otoczenia Thomsona rozgryzł go w pewien sposób, ale dogłębnej analizy głównego bohatera dokonała jego własna córka, Sam (Emma Stone). Notabene, Emma Stone podobnie jak Edward Norton wcielający się w pretensjonalnego aktora Mike'a, są razem z Keatonem w pewien sposób ofiarami blockbusterowego kina. Bohaterka Stone została zabita w "Spider-Manie 2", natomiast Norton odmówił wcielenia się po raz kolejny w Hulka ze względu właśnie na identyfikację z rolą supebohatera.

Na czele tej trójki stoi jednak Keaton, którego kariera przypomina zmagania głównego bohatera. Podstarzały aktor, który wiele przejść ma za sobą, w tym zaniedbanie roli ojca i męża oraz bolesny upadek ze szczytu. Nic dziwnego więc, że umysł Thomsona bronił się absurdalną projekcją swojego filmowego alter ego i wymyślonymi mocami. Chociaż z początku bohater chciał ustrzec się się przed wpływem Birdmana, ostatecznie musiał mu ulec. Przede wszystkim dlatego, że tak naprawdę właśnie tego chciał. Za wszelką cenę próbował jednak udowodnić światu, ale także sobie, że jest kimś więcej niż kolesiem przebranym w strój ptaka. Dlatego też walczy jak gladiator z przeciwnościami, w swoją sztukę ładuje mnóstwo pieniędzy, ale także pot i łzy.

birdman recenzja

Inárritu do tego wszystkiego dodaje jeszcze postać producenta Jake'a (Zach Galifianakis), który stąpa twardo po ziemi, traktując każdą sztukę (teatralna i filmową), jako przede wszystkim sposób na zarobienie mnóstwa pieniędzy. W tle pojawiają się jeszcze dwie aktorki, narzeczona Thomsona Laura (Andrea Riseborough) oraz Lesley (Naomi Watts) występujące w sztuce. Te dwie panie przedstawiają w groteskowy sposób (w sumie jak cały film) stereotypowe aktorki, które marzą o Broadwayu i w duchu liczą na to, że ktoś kiedyś klepnie je po ramieniu i powie: świetna robota.

Reżyser specjalnie na miejsce akcji wybrał teatr. Dzięki temu, że fabuła toczy się w jednym, obskurnym miejscu, bardziej skupiamy się na tym co dzieje z naszymi bohaterami.

Nie jesteśmy rozpraszani przez niepotrzebne zwroty akcji. Poza tym kręte i obskurne korytarze teatru idealnie nadawały się na podążanie kamerą za bohaterami, dzięki czemu można poczuć na sobie oddech każdej z postaci i poczuć ich emocje. W tym miejscu nie sposób nie zwrócić też uwagi na to, że większość filmu wydaje się kręcona na jednym bardzo długim ujęciu. Co potęguje wrażenie ścisku, stłoczenia emocji i bohaterów w jednym miejscu. Wyjątkiem są sceny przedstawiające wyobrażenia Thomsona, konflikt realnego świata z jego pokręconym umysłem. Kamera i tak jednak nie oddala się zbytnio od naszych postaci i Broadwayu, więc planu totalnego nie doświadczamy.

birdman 2015 recenzja

Wbrew temu co mogą głosić pewne opisy albo szacowne jury Złotych Globów, "Birdman" nie jest komedią.

REKLAMA

To, że w filmie pojawiają się elementy komediowe nie oznacza, że film należy postrzegać w kategoriach komediowych. Wręcz przeciwnie, podobnie jak w przypadku "Dnia świra". Nie będę się rozwodzić nad tym, że aktorzy w filmie Inárritu grali świetnie. Z taką obsadą można było się tego spodziewać. Reżyser doskonale wiedział kogo i w jakiej roli obsadzić. Czyste strzały w dziesiątkę. Warto jednak zwrócić uwagę na muzykę. Ta, do bólu minimalistyczna, opierająca się na wybijanych rytmach na perkusji, pasuje idealnie do każdej sceny. Szczególnie w przypadkach, gdy mamy do czynienia z bujną wyobraźnią głównego bohatera, szybki perkusyjny groove nadaje tempa akcji, podkreśla jej groteskowość. Oczywiście nie da się tego soundtracku słuchać poza filmem, ale to jeden z nielicznych przypadków, gdy tak być nie musi. W przypadku "Birdmana", obraz i muzyka są nierozerwalną kompozycją.

Reżyser bawi się z widzami. Sporo w filmie jest niedopowiedzeń, których kulminacją jest ostatnia scena zostawiająca widza z buzią szeroko otwartą. Gdy wydaje się, że akcja już dobiegła końca, Inárritu zaskakuje, zwalnia trochę tempa, a następnie uderza z całą siłą. Kończące ujęcia "Birdmana" mogę porównać tylko z ostatnimi scenami "Whiplash". Nie zostaje mi nic innego, jak tylko zaprosić was do kina. "Birdman" jest kolejnym filmem, który po prostu wypada obejrzeć w tym roku.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA