Schematycznie, musicalowo i dziwnie. "Galavant" to serial na jaki czekałem! Recenzja sPlay
Można pomyśleć, że komediowy musical osadzony w średniowieczu, pełen autoironii i slapstickowych gagów w 2015 nie zda egzaminu. To jednak błędne myślenie, stacja ABC trafiła w samą dziesiątkę i stworzyła serial, na który czekałem bardzo długo. Gdzie sitcomy nie dają rady, tam pojawia się "Galavant", czyli serial z idealną formułą komediową. Śpiewanie, tańczenie i niskich lotów żarty? To po prostu musiało się udać.
"Galavant" na pozór składa się z samych wad, bo przecież jest to serial, który posiada mnóstwo scen śpiewanych i historię składającą się z tony klisz. Fabuła jest tak naprawdę jedną wielką parodią wszystkich historii, w których rycerz w lśniącej zbroi ratuje biedną księżniczkę z rąk okropnego, apodyktycznego władcy.
Bohaterowie są bardzo kolorowi, ale niezbyt oryginalni i przerysowani w każdym calu. Przewrotnie, to właśnie świadczy o sukcesie tego serialu i sprawia, że świeci on bardzo jasno na tle szarej i nudnej konkurencji.
Produkcja ABC bardzo przypomina "Your Highness" (2011), tyle że z poprawionym scenariuszem i lepszymi gagami. Autorzy serialu musieli naprawdę przemyśleć sprawę i postawili wszystko na jedną kartę. Poszli w totalny kicz oraz absurdalność, a to się opłaciło.
Galavant (Joshua Sasse) - tytułowa postać - jest typowym bohaterem z baśni, któremu wszystko się udaje, wszyscy go kochają, a niewiasty padają na jego widok.
Trudno żeby było inaczej, skoro jest to bohater (psychicznie i fizycznie) bez skazy. Piękne oczy, idealnie przystrzyżony zarost, umięśnione ciało i mocno zarysowana szczęka. Chłop na schwał. Takiego przecież we wszystkich historiach z happy endem potrzeba, prawda?
Dodajmy do tego jeszcze złego, ale fajtłapowatego króla Richarda (Timothy Omundson), jego bezwzględną "prawą rękę" Garetha (Vinnie Jones) oraz piękną Magdalenę (Mallory Jansen), wybrankę serca Galavanta. Mamy już uformowaną paczkę postaci, które również pasowałyby do obsady "Robin Hood: Faceci w rajtuzach".
Opowieść "Galavanta" też daleko nie odbiega od "Robina Hooda" oraz "Your Highness" wymieszanego z disneyowskimi bajkami.
Tytułowy bohater świeci triumfy, spotyka miłość swojego życia (Magdalenę), ale ta zostaje mu odebrana przez króla Richarda. Twistu fabularnego nie zdradzę, aby nie psuć wam zabawy, ale jak się pewnie domyślacie - serial jest przecież jedną wielką kliszą - następuje zwrot wydarzeń, dzięki któremu Galavant traci wiarę we własne siły. Rycerz budzący strach u wrogów i szacunek wśród pospólstwa stacza się na same dno, z którego próbuje się wydostać z pomocą swojego wiernego giermka i świeżo poznanej księżniczki o groteskowo długim imieniu.
Nie jest też żadnym zaskoczeniem dla widza, że droga powrotna na szczyt Galavanta nie jest usłana różami. Upadłego rycerza dopada zawód miłosny, a to wiąże się z brakiem chęci do ruszenia zadka z własnego łoża, ale za to z chęcią do moczeniem pyska w butelce z tanim alkoholem. Sytuację zmienia dopiero przybycie księżniczki potrzebującej ratowania swojej krainy, której grozi król Richard. Pałający nienawiścią do króla, Galavant, postanawia wyruszyć wraz z (dodajmy czarnoskórym) giermkiem na ratunek.
Historia oczywiście utrzymana jest w konwencji musicalowej, więc wszelkie kiczowate przyśpiewki są mile widziane. O dziwo, te jednak stanowią mocy punkt serialu.
Nie dość, że melodia wpada w ucho, to na dodatek tekst i układ choreograficzny powodują natychmiastowe pojawienie się na twarzy uśmiechu. Na dodatek bohaterowie są świadomi swoich ograniczeń i wad, np. brakuje im tchu podczas śpiewania, a piosenki idealnie wpasowują się w narrację. Jedyne co mógłbym zarzucić twórcom to fakt, że nie poszli o krok dalej i nie próbowali za pomocą postaci zburzyć czwartej ściany. Choć może byłoby tu już zbyt wiele, jak na amerykański (przypominający jednakże brytyjski) serial.
Rzeczywistość serialu okraszona jest bajkowością, czasami przypominającą "Your Highness", a innym razem "Monty Pythona" i... "Shreka".
Oglądając "Galavanta" łatwo jest się domyślić, jak opowiadana historia może się zakończyć, ale to właśnie urok tego serialu. Konwencja pozwala twórcom na fabularne rozpasanie, dlatego też groteski w serialu nie brakuje. Niektóre sceny są patetyczne do bólu, a inne kompletnie absurdalne i niesamowicie śmieszne. To wszystko jest wymieszane w jednym tyglu, który aż chce się oglądać. ABC przyjęło strategię polegającą na zamknięciu jednego odcinka w 20 minutach, co sprawia, że "Galavanta" chłonie się niesamowicie szybko. Na szczęście jednego dnia emitowane są dwa epizody. Hurra!