Często, gdy słyszę o remake'ach, rebootach drapię się w głowę i pytam sam siebie - po co? Zdarza się, że nowy projekt bazujący na starym pomyśle ma sens, ale co gdy za realizację go bierze się Syfy, stacja od Sharknado? Z początku trochę uprzedzony, zmieniłem swoje podejście i dałem serialowi "12 małp" szansę. Więcej jednak tego nie zrobię.
Z takimi produkcjami, jak "12 małp", które bazują na doskonale znanym i lubiany filmie, jest jeden problem - ich twórcom brakuje im polotu.
Fabuła jest przecież ograniczona, włożona w jakieś (mniej lub bardziej sztywne) ramy. Znamy doskonale zakończenie, bohaterów, rozwój wydarzeń. Scenarzyści mogą jedynie zaskoczyć nas ciut inną kreacją postaci i poprowadzeniem kilku wątków. W pewnym momencie i tak w końcu nadchodzi moment, w którym serialowa produkcja zderza się ze ścianą rzeczywistości i brakuje jej tego "czegoś" z oryginału. W przypadku serialu "12 małp" są słabo napisani bohaterowie.
Fanom filmu Terry'ego Gilliama nie muszę chyba nawet przypominać, że Bruce Willis (James Cole), Brad Pitt (Jeffrey Goines) i Madaleine Stowe (Kathryn Railly) byli odpowiedzialni za 50% sukcesu filmu.
Druga połowa to przerażający, ciasny i brudny świat przyszłości. Film Gilliama posiadał pewną bardzo ważną przewagę nad serialem - zaskakujące zwroty fabularne. Choćby twórcy serialu dwoili się i troili, nie osiągną już tego samego efektu. Będą porównywani i (zapewne) sprowadzani do parteru. Oglądając serial, trudno pozbyć się irytującego déjà vu, towarzyszącego na każdym kroku.
Wszystkie sceny z pilotażowego odcinka (który możecie obejrzeć legalnie tutaj) przypominają nam o wspaniałym filmie.
To trochę analogiczne do sytuacji, kiedy spożywamy współczesną wersję smakołyku sprzed lat. To już nie jest to samo, niby opakowanie podobne, ale smak inny, gorszy. "12 małp" od Syfy ponownie opowiada historię o wysłanniku z przyszłości Jamesie Cole'u (Aaron Stanford), który stara się w teraźniejszości skontaktować z dr Cassandrą Railly (Amanda Schull) i zapobiec uwolnieniu wirusa, który wybije prawie całą populację ludzi.
Powtarzalnością fabuły mniej bym się martwił jednak ze względu na specyfikę serialu. Wątki mogą być rozszerzone, opowiedziane w inny sposób i bohaterowie napisani lepiej lub gorzej. W przypadku serialu mamy do czynienia z tym drugim scenariuszem.
Stanfordowi brakuje psychozy towarzyszącej bohaterowi Willisa.
Nie ma jego permanentnego lęku o przyszłość własną, dr Railly i to, co się stanie z całą ludzkością. Cole od Gilliama był po prostu szaleńcem, zagubionym dzieckiem, które wiedziało, że jeśli nie wypełni powierzonego mu zadania, to skończy się to źle, nieunikniona karą.
Filmowa towarzyszka Cole'a była natomiast zdroworozsądkową osobą, która nie dała się od razu przekonać pomysłom jakiegoś szaleńca z przyszłości. Trochę zajęło czasu Cole'owi zanim udało mu się do niej dotrzeć i przekonać ją, że to co mówi ma sens. A w serialu? Scenarzyści szybko się uwinęli z tym problemem. Bohaterowie prawie od razu mieli chęć rzucić się sobie w ramiona. Tajemniczość filmu i lęk o powodzenie misji Cole'a zostały na dalszym planie. Serialowe postaci absolutnie mnie nie przekonały i nie czułem potrzeby kibicowania im.
Naukowcy z przyszłości nie są tak przerażający, misja nie wydaje się aż tak skomplikowana i mimo kilku zmian w fabule i tak trudno o uniknięcie déjà vu.
Dla ciekawskich fanów filmu "12 małp" produkcja od Syfy może być rozczarowaniem, ale też i ciekawstką zważywszy na różnice w fabule. Zaś tym którzy nie oglądali postapokaliptycznego filmu Gilliama serial może wydać się interesujący i wciągający. Dla umysłu nieskażonego świetnością oryginału wciąż ciekawy będzie problem radzenia sobie Cole'a z naszą rzeczywistością i to, czy jego misja się powiedzie. Dlatego nie zniechęcam każdego do obejrzenia serialu. To wciąż dobra historia, ale produkcja Syfy nie sięgnęła wysoko zawieszonej poprzeczki.