Są takie seriale, które ciągle oglądamy, mimo iż zdajemy sobie sprawę z tego, że nie są najlepsze. Czasem nawet wstydzimy się przyznać do tych sympatii naszym przyjaciołom i rodzinie. Wciąż jednak jest coś w tych produkcjach, co sprawia, że trudno nam o nich zapomnieć. To może być jakaś postać, świat przedstawiony czy choćby sama przyjemność wracania na stare śmiecie.
Takie przyjemności, nieco wstydliwe (i warto dodać, że to kategoria mocno subiektywna!), zwane są guilty pleasure. Każdy ma ich pewnie trochę na swoim koncie. I dobrze, bo nie zamierzymy nikogo oceniać, a wspierać.
Serialowe quilty pleasure, z którymi nie sposób się rozstać
Konrad Chwast
Flash
Czasem oglądanie superbohaterskich produkcji serialowych od DC sprawia mi ból, który jest niemalże fizyczny. Ale to tylko czasem, bo obok przeciętnego aktorstwa, przeciągających się wątków i w gruncie rzeczy kiepskich efektów specjalnych, Flash spełnia marzenia. Serio! Kto pozwolił scenarzystom robić tak dziwne rzeczy, jak podróże w czasie, grzebanie w liniach czasowych, spotykanie samego siebie, równoległe rzeczywistości? To jest najdziwniejsze i zarazem najcudowniejsze w tej produkcji. Takie rzeczy zdarzały się głównie w komiksach i serialach animowanych. A tu mamy to całe wariactwo i ogląda się to świetnie, nawet jeśli wiemy, że to, co dzieje się na ekranie, nie ma żadnego sensu.
Jędrzej Rakoczy
Teoria wielkiego podrywu
Historia czterech nerdów, których sukcesy w karierze naukowej stoją w dużym kontraście z życiem prywatnym, ujęła widzów od samego początku. Genialny dziwak Sheldon, sympatyczny fajtłapa Leonard, nieśmiały romantyk Rajesh i nieudolny casanova Howard przez lata dostarczali nam salw śmiechu. Ich perypetie oglądaliśmy z przyjemnością, a na kolejne sezony czekało się z dużym zniecierpliwieniem. Jednak z czasem przestaliśmy tak mocno kibicować bohaterom, którzy stali się bardziej zwyczajni. Po ślubach części z nich serial nie przypominał już swojego oryginalnego wcielenia, w którym Leonard uganiał się za Penny, Sheldon unikał wszelkiego kontaktu fizycznego, a Raj nie potrafił odezwać się do kobiet na trzeźwo. Wielu sympatyków produkcji dało sobie z nią spokój, jednak 11. sezon wciąż przyciąga, i to nie tylko z sentymentu.
Chłopaki z baraków
Ten serial to guilty pleasure z dwóch powodów. Po pierwsze, chodzi o sam temat kanadyjskiej produkcji. Ricky, Julian i Bubbles mieszkają w parku baraków w Nowej Szkocji. Ich głównym źródłem utrzymania są nielegalne działania, jak hodowla marihuany czy kradzieże. Co chwilę sprowadza to na nich kłopoty, głównie ze strony Jima Laheya, nadzorcy osiedla i niepoprawnego alkoholika. Brzmi jak całkiem zwykły serial komediowy, ale ilość wulgaryzmów i żartów polegających na pokazywaniu środkowego palca przywodzi na myśl South Park w wersji aktorskiej. Drugi i o wiele ważniejszy powód to poziom ostatnich kilku serii. Chłopaki z baraków liczyli siedem sezonów, ale po kilku latach serial wznowiono. Kompletnie niepotrzebnie, bo historia była zamknięta, część aktorów stopniowo odchodziła, a całości naprawdę daleko było do poziomu poprzednich odsłon. Prawdopodobnie jeszcze w tym roku zobaczymy 12. sezon produkcji.
Joanna Tracewicz
Riverdale
Umieszczenie Riverdale w tym zestawieniu nie jest takie oczywiste. Jednak kiedy porówna się pierwszy sezon serialu z drugim (oba dostępne w Netfliksie), który aktualnie jest w emisji, zauważa się jedno: to nie jest już tak samo dobra historia jak kiedyś. Mam wrażenie, że dwukrotnie większa liczba odcinków nowej serii zaszkodziła produkcji. Debiutancki sezon o nastolatkach z Riverdale oparty o komiksy Archie Comics był intensywny, konkretny, zwarty i mocny. Jasne, od początku mieliśmy do czynienia z mroczniejszą wersją zwykłej high school drama, ale trudno było coś temu serialowi zarzucić. Historia wciągała, odkrywane tajemnice sprawiały, że z wypiekami na twarzy śledziłam losy bohaterów, a same postaci nawet jeśli początkowo wydawały się dość stereotypowe, z czasem pozwalały odkryć swoją głębię. Drugi sezon to zupełnie inna para kaloszy, a całość wydaje się przesadzona. Kolejne wątki mnożą się dość bez sensu, a nowe postaci wyskakują jak królik z kapelusza… Jest jednak w tym serialu coś, co pozwala mi się dobrze bawić i dlatego co tydzień czekam na losy przyjaciół z Riverdale. No i ten Jughead Jones!
Scream
Scream to serialowa wersja znanych slasherów z cyklu Krzyk. Podczas oglądania tej produkcji nie warto przywiązywać się do wielu bohaterów, bo ci… cóż, wiadomo, jak skończą. Scream opowiada o nastolatkach z małej miejscowości. Wszyscy się tu znają i wydawałoby się, że wiedzą o sobie aż nazbyt dużo. To tylko pozory. Tajemnice z przeszłości będą miały wpływ na teraźniejsze wydarzenia. W miasteczku ponownie po wielu latach pojawia się zamaskowany psychopata, który zabija niewinnych ludzi. Grupa przyjaciół będzie próbowała rozwiązać tę zagadkę. Każde z nich będzie w niebezpieczeństwie i z każdym z nich igrał będzie morderca. Przerażający szaleniec nawiąże kontakt z uczniami, prowadząc z nimi straszną grę. Scream to horror klasy B ubrany w serialowe szaty. Ogląda się to lekko i przyjemnie, choć pewnie bohaterowie produkcji nie byliby takim zapewnieniem zachwyceni, zważając na ich losy. Nie jest to produkcja najwyższych lotów, ale zapewnia niezłą rozrywkę.
Piotr Grabiec
The Walking Dead
Opowieść o żywych trupach na podstawie komiksów Roberta Kirkmana jest jednym z najchętniej oglądanych współcześnie seriali i dopiero w tym roku zaczęła przegrywać z Grą o tron. Jakościowo hit HBO i The Walking Dead dzieli jednak przepaść. Jeszcze kilka lat temu kolejne losy Ricka i reszty ocalałych śledziłem z wypiekami na twarzy, a obecnie nie umiem sobie przypomnieć nazwisk połowy bohaterów. Zdając sobie sprawę z tego, że jakość produkcji pozostawia obecnie wiele do życzenia, i tak co roku wracam do oglądania zmagań pomiędzy ocalałymi po apokalipsie.
Templariusze
Gra o tron wróci na ekrany dopiero w 2019 roku, ale HBO stara się wypełnić ramówkę innymi kostiumowymi produkcjami o podobnym klimacie. Jedną z propozycji na najbliższe miesiące jest serial o średniowiecznym zakonie. Mamy tutaj i walki na miecze, i walki o władzę, a to wszystko jest doprawione pałacowymi intrygami, seksem, szczyptą magii i cwaniaczkiem udającym Littlefingera. Pod względem realizacji do serialu na podstawie prozy Martina jest daleko - nie ten budżet, nie ten rozmach - i Templariusze są w dodatku telewizyjnie oldskulowi, ale dałem się wciągnąć w cotygodniowe poszukiwania Graala.
Zuzanna Lesień
Chirurdzy
Choć serial zaliczył właśnie swój 14. sezon, wciąż trudno jest mi ostatecznie mu się przeciwstawić i zakończyć oglądanie. Początkowo historia młodych chirurgów urzekała swoim płynnie poprowadzonym scenariuszem, w którym nie brakowało humoru, dramatu i refleksyjnych komentarzy, jednak z czasem jakość serialu stopniowo się obniżała. Wraz z kolejnymi seriami produkcja coraz bardziej zaczęła przypominać melodramatyczną telenowelę. Perypetie młodych lekarzy zaczęły przede wszystkim oscylować wokół ich miłosnych rozterek, na bok spychając ciekawe przypadki medyczne. Wszystko nieustannie kończy się tu względnym happy endem, kolejno wprowadzane są do serialu nowe niestworzone wątki (jak choćby odnalezienie się kolejnej siostry głównej bohaterki) i udziwnione postaci. Mimo tego, iż mam świadomość zatrważającej ilości błędów w Grey's Anatomy, a sam serial stał się dla mnie mało wiarygodny, wciąż nie mogę się od niego oderwać i wracam do niego z różną regularnością.
Maciej Gajewski
Designated Survivor
Samo założenie serialu jest nawet ciekawe. W wyniku zamachu terrorystycznego ginie większość członków amerykańskiego rządu z prezydentem na czele. Tytułowy wyznaczony do przetrwania to polityk, który na czas obrad i zgromadzeń dyżuruje w bezpiecznym miejscu na wypadek takiej katastrofy. Tym kimś był Thomas Kirkman, urzędnik niższego szczebla, który nagle musi przejąć obowiązki prezydenta,, a także wyjaśnić sprawę zamachu i rządzić potężnym mocarstwem, do czego nie jest zupełnie przygotowany. Tyle teorii. W praktyce jednak ten serial jest strasznie prosty i naiwny. Trudno go traktować na poważnie, choć na pewno nie jest to żaden pastisz. A jednak ogląda się go, z braku lepszego słowa, miło. Sympatyczne postacie, atmosfera seriali z lat 90. i całkiem nieźli aktorzy powodują, że choć merytorycznie Designated Survivor nie ma do zaoferowania właściwie niczego, to i tak jest idealny na leniwy, sobotni poranek.
Killjoys
Killjoys to radosny, prosty i odmóżdżający serial science-fiction, którego, jak podejrzewam, grupą docelową są nastolatkowie. Przedstawia on przygody trojga kosmicznych łowców nagród operujących w jednym z układów planetarnych. Nie spodziewajcie się jakiejkolwiek głębszej intrygi: za każdym razem, kiedy serial wydaje się poruszać głębiej jakiś ciekawy problem, szybko z tego rezygnuje, wracając do prostej, niezobowiązującej rozrywki. Przy Killjoys wasze szare komórki będą mogły zrobić sobie przerwę. Nie zmienia to jednak faktu, że od strony technicznej serial jest nakręcony całkiem porządnie, na dodatek nie brakuje w nim dobrego humoru. I choć wstyd się przyznać, to jego niemądra fabuła i naiwne intrygi potrafiły mnie wciągnąć na tyle, by chcieć jak najszybciej włączyć kolejny odcinek.