Gdyby ktoś w 2007 roku powiedział mi, że za 10 lat wśród najgorętszych premier filmowych znajdą się takie odgrzewane kotlety jak Jurassic Park czy Bladerunner, to może bym uwierzył, ale… odgrzewanie tego samego dania w przypadku seriali?
Sroga przesada.
Co dokładnie mam na myśli? Premiery takich produkcji jak Training Day, Snatch, Shooter, MacGyver, Taken. Wszystkie oparte na starym sprawdzonym przepisie. Znany bohater, sentyment do tego, co dobre i historia, którą lubimy i którą chętnie byśmy sobie odświeżyli.
I tak oto mieliśmy w tym roku premierę Training Day, serialu w oparciu o jeden z lepszych filmów z Denzelem Washingtonem w roli głównej. 62-letni aktor wcielił się tam w detektywa z wydziału narkotykowego, jednego z tych, dla tych których prawo to tylko narzędzie do załatwiania własnych spraw.
Jakie były największe zalety filmu?
Dylematy moralne, świetnie napisane i zagrane postacie. Doskonałe dialogi. Mnóstwo było dobra w tym filmie.
Tymczasem w serialu postacie są płaskie i źle zagrane. Bohaterom brakuje tzw. backgroundu. Fabuła z kolei, która była tak mocnym punktem pierwowzoru, w serialu nie trzyma się kupy. Do tego brakuje napięcia i tego czegoś, co sprawiło, że film był tak dobry.
Podobne zarzuty mam do reszty premier serialowych.
Taken to jedna z ciekawszych propozycji, jeżeli mówimy o filmach akcji. Z jednej strony to film dla niewymagających widzów, ale z drugiej film, w którym Liam Neeson po odgrywaniu bogów i superbohaterów w minimalnym stopniu schodzi na Ziemię, pokazując przy tym, że radzi sobie w nowej roli doskonale.
Pierwsza część Uprowadzonej to istna perełka kina akcji. Niektóre sceny z marszu stały się kultowe, a produkcja zdobyła taką popularność, że doczekała się kolejnych dwóch części.
W serialu z kolei mamy do czynienia z tym, co wydarzyło się przed historią znaną z filmu.
Pomysł ciekawy, ale wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Nic tu do siebie nie pasuje. Sceny walk nie są tak imponujące. Praca kamery i zdjęcia straciły na dynamice. Techniczne serial odstaje od filmu i to widać gołym okiem.
Do tego dochodzą postacie, których sam casting do udanych na pewno nie należał. Clive Standen, który odgrywa postać Bryana Millsa, nie przekonuje. Ba! On kompletnie nie pasuje do wyznaczonej roli. Reszta obsady podobnie. Najprościej byłoby napisać, że pomiędzy bohaterami brakuje chemii, ale to byłoby spore nadużycie.
Nie zawsze bowiem słabe kreacje są winą aktorów i tak jest w przypadku Taken.
Tutaj po prostu kuleje scenariusz, który w żaden sposób nie próbuje nawet nawiązać do świetnego filmu. Historia w serialu toczy się swoim torem i z całą pewnością nie jest to dobre dla fabuły czy rozwoju bohaterów. Dowód? Jedyne na co zwróciłem uwagę przez dziesięć obejrzanych dotychczas odcinków to oryginalny sposób na eliminowanie kolejnych przeciwników. Poza tym serial niczym się nie wyróżnia.
Z odcinka na odcinek oglądamy rozwiązanie kolejnych spraw, czyli mamy przed oczami kolejny tzw. "procedural". Takich pozycji na rynku telewizyjnym jest na pęczki i na kolejną bezbarwną produkcję nie ma już miejsca.
Myślicie, że to wszystkie premiery, które niszczą legendy? Niestety nie, a kolejny na czarnej liście jest MacGyver.
Co to był za serial.
Ta czołówka, te intrygi, muzyka i ten niezwykle charyzmatyczny Richard Dean Anderson w tytułowej roli. MacGyver był w Polsce niezwykle popularny, ale prawdą jest też, że zdecydowanie lepiej sprawdzał się w roli poobiadowego zapychacza czasu niż serialu na miarę XXI wieku.
O ile kilka pierwszych odcinków nowej serii - mimo że naiwnych - da się jakoś wchłonąć, o tyle każdy kolejny powiela praktycznie ten sam schemat. Serial nie daje od siebie nic, co byłoby warte uwagi. Nic, oprócz Tristin Mays. Zapamiętajcie to nazwisko. Tristin to aktorka o zjawiskowej urodzie, charyzmie i wielkiej przyszłości.
Mam nadzieję, że ktoś ją dostrzeże i da rolę, w której będzie mogła się wykazać. Należy się to jej chociażby ze względu na to, że jej postać jest jedyną, która trzyma najnowszego MacGyvera na zjadliwym poziomie. Bez niej na ekranie tego serialu po prostu nie dałoby się oglądać.
Pamiętacie Strzelca z Markiem Wahlbergiem w roli głównej?
Był sobie taki film. Nic wielkiego co prawda, ale mieliśmy do czynienia z kinem akcji na przyzwoitym poziomie.
Na podstawie tej samej historii też powstał serial. Zatrudniono do niego uwielbianego swego czasu Ryana Phillipa. Oddano mu tę samą historię co Markowi Wahlbergowi i...
I on również nie sprostał oczekiwaniom. O samej fabule serialu nie ma sensu się rozpisywać, ale należy wspomnieć, że nasz główny bohater jest wielokrotnie odznaczanym weteranem armii Stanów Zjednoczonych. Oddanym na tyle, że postanawia pomóc w udaremnieniu zamachu na Prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Za zatrudnieniem w nowej roli stoi jego przyjaciel z armii. Ten dostarcza mu wszelkich niezbędnych środków do pracy, ale jak się szybko okazuje, pomoc byłego przyjaciela to tylko zasłona dymna. Były żołnierz zostaje wrobiony w morderstwo.
I tutaj należy przerwać opis tego serialu, a zainteresowanych odesłać do filmu. Serio. Szkoda czasu.
Na koniec zostawiłem serial na bazie jednego z moich ulubionych filmów Guya Ritchiego - Snatch.
Pamiętacie? Ja pamiętam ten film doskonale. Do dziś uważam, że mieszanka aktorska, w której skład wchodzili Brad Pitt, Jason Statham, Benicio del Toro, czy Vinnie Jones, to jedno z najlepszych doświadczeń, jakie spotkały mnie podczas seansów filmowych. Tam było wszystko. Świetny scenariusz, doskonałe kreacje głównych bohaterów, muzyka na najwyższym poziomie, zdjęcia i ta fabuła. Perełka.
Na wieść o tym, że Sony planuje stworzyć serial nawiązujący do tego legendarnego już filmu ucieszyłem się jak dziecko. Długo czekałem na premierę, a po niej... Miałem ochotę wsiąść w samolot, polecieć do Stanów i poważnie porozmawiać z tym, kto odpowiadał za realizację tej szmiry.
Do filmowego oryginału produkcji bardzo daleko. Brakuje charyzmy głównych bohaterów, do tego po prostu wieje nudą. Scenariusz pierwszego odcinka miał na celu przedstawić nam bohaterów. O ile to w jakiś sposób się udało, o tyle kolejne elementy fabuły pozostają dla nas obojętne. Poznaliśmy bohaterów, ale nie czujemy z nimi żadnej więzi, dlaczego więc mielibyśmy przeżywać ich historię?
Pamiętacie finał Snatch?
Jakież to było zaskoczenie... a tutaj? Emocje? Zapomnijcie! Kilka pierwszych odcinków ogląda się mniej więcej tak, jak obrady polskiego sejmu. Rozumiem, że bywa trudno wykrzesać coś ciekawego z 40 minuta odcinka, ale umówmy się; chociażby interesujący cliffhanger byłby tutaj wskazany. Tego, niestety, również zabrakło.
Wybaczcie.
Wylałem wiadro pomyj na tych kilka produkcji, ale na szczęście wśród odgrzewanych kotletów znalazł się też jeden, który mnie osobiście zachwycił.
Lethal Weapon czyli Zabójcza Broń jest jedynym powrotem do korzeni, który okazał się udany. Nie powiem, że ta nowość jest lepsza od oryginału, ale przynajmniej w dużym stopniu odstaje od obecnie granych produkcji i pozytywnie wybija się na ich tle.
Jest w niej poczucie humoru, dobra akcja, świetne postacie. Jest dobre nawiązanie do oryginału i optymalne rozwinięcie fabuły.
Koniec końców jedna jaskółka wiosny nie czyni i jeden serial na dobrym poziomie mojego zdania nie zmieni. Jestem bardzo zawiedziony tymi wszystkimi rebootami. Nie podoba mi się to, w jakim kierunku zmierzają niektóre produkcje i coraz częściej zamiast serialu wolę wybrać inny rodzaj rozrywki.