REKLAMA

Shazza - królowa disco polo

Tak, sluchałem Shazzy. Nie wiem czy z własnej woli, bo nie pamiętam, najprawdopodobniej słuchałem Shazzy czy mi sie to podobalo czy nie. Jako dziecko tamtych lat nie miałem po prostu wyjścia, nie mogłem przed tym uciec. Shazza była wszędzie, na podwórku, na weselach, barach, we wszystkich polskich domach, a później także w tv - choć na początku starano się unikać tematu „disco polo” w mediach. Kim zatem była ta słynna niegdyś Shazza i dlaczego już o niej nie słychać? Postaram się na to pytanie odpowiedzieć.

Shazza – królowa disco polo
REKLAMA

Może pojadę komunałem, ale lata 90-te to specyficzny okres dla Polski. Nie byliśmy ani „zachodni” – choć na Zachód bardzo nam się chciało - ani „wschodni”, bo przecież od Wschodu uciekaliśmy. A wynikiem tego "ani" była właśnie nasza polska mieszanka zachodu ze wschodem, niby mieliśmy kapitalizm (niektórzy powiedzieliby nawet, że większy niż teraz), ale wielu rzeczy jeszcze albo brakowało (a i cena była zaporowa) przez co musieliśmy na swoja modłę je kopiować - czego przykładem był pegasusy zamiast NESa - a inne rzeczy po prostu (jak disco polo) były właśnie próbą przyswojenia tego co zachodnie i przerobienia tego tak, aby było nasze, polskie.

REKLAMA

Skąd to cholerstwo się wzięło?

Korzeni gatunku disco polo należy szukać rzecz jasna na Zachodzie. Za fundamenty powstania polskiego disco odpowiada rozwój muzyki euro disco, z której wyłoniły się gatunki italo disco (znacie Savage i Sabrinę?) oraz eurobeat - w latach 90-tych przekształcony na eurodance, którego przedstawicielami są między innymi DJ Bobo czy Dr. Alban. Na tych wszystkich „disco” i „dance’ach” bezpośrednio bazowało nasze „polo”. Można by się pokusić jeszcze o przywołanie tutaj synth popu, jako dziadka disco polo, ale może już nie sięgajmy tak daleko, poza tym chłopcy z Orchestral Manoeuvres In The Dark czy Depeche Mode mogliby się obrazić.

Zarówno w italo disco jak i w eurobeat, próżno doszukiwać się muzycznego majstersztyku, skomplikowanych harmonii i solówek. Ba, nawet gitary były rzadkością, akustyczne instrumenty były zastąpione całkowicie przez panującą w latach 80-tych elektronikę. Rytmy oraz wpadające w ucho melodie – tworzone na konstrukcji cepa – stały się też podstawą w produkcji muzyki chodnikowej, której najbardziej znanym przykładem jest chyba mega hit wszechczasów „Biały Miś” albo wymiatacz parkietów „Daj Mi Tę Noc” zespołu Bolter. Jako, że „muzyka chodnikowa” nie brzmi dobrze, Sławomir Skręta (właściciel wytwórni Blue Star) rzucił nową nazwę – disco polo – która, stała się synonimem obciachu, badziewia, bazarowej kultury i szła ramię w ramię z koralikami na samochodowe siedzenia, obklejaniem pilota folią, niedopasowanymi marynarkami i obrzydliwymi, kolorowymi swetrami.

Dobre, bo... polskie?

Tak tylko przypomnę, że jeszcze ponad 20 lat temu, nikt nie słyszał o indie rocku. Hard rock, punk i metal gdzieś się tam przewijały, ale koniec końców te gatunki wydawały się trochę zapomniane i stłamszone przez nawał dancowej muzyki z Zachodu. Dodatkowo, rockowa muzyka mogła się kojarzyć z buntem, walką ze starym systemem, a młodym ludziom wtedy (obecnie 30 a może i 40 latkom) – zmęczonym gadaniem o komuchach - potrzeba było rozrywki, powiewu świeżości, kapitalizmu i wolności. Wtedy niepodzielnie panowała do bólu prosta muzyka, bez wymyślnych tekstów, ale za to z „umcyk umcyk” oraz prawa ręką położoną na jakimś Casio czy Yamasze, wygrywająca banalne akordy. Miało być skocznie, melodyjnie, a tekst miał wypływać z serca oraz wszystkich organów zdolnych do rejestracji otaczającego świata. To znaczy: o matce co miała syna, o majteczkach co są w kropeczki, o mydełku fa i szalonej dziewczynie.

Nasze disco było pełne folkloru a teksty – w przeciwieństwie do italo disco – były naprawdę o niczym, o bzdurach, o sprawach strasznie przyziemnych albo po prostu głupich. A to wszystko w czasach panowania dyskotek (a nie „klubów”) i hektolitrów potu wylewanych na parkiet, nagrywania filmów na kasety VHS, popularności Młodych Wilków i Piaska, który z Mafią się zadawał. Z perspektywy czasu, dosyć obciachowe te czasy się wydają, a królową tego wszystkiego była Shazza.

Królowa jest tylko jedna

Shazza – a raczej Magdalena Pańkowska - to polska... (ciężko mi to przechodzi przez gardło i palce) piosenkarka, reprezentująca nurt disco polo, której znakiem rozpoznawczym była fryzura á la Kleopatra oraz "mroczny" image. Skąd to moje zawahanie przy słowie piosenkarka? No cóż, z tym właściwie związana jest cała, że się tak wyrażę „estetyka” disco polo. W tamtych czasach disco polo mógł właściwie śpiewać każdy. Panowanie nad swoim głosem i czyste wydawanie z siebie dźwięków nie było obligatoryjne i Shazza była tego dobrym przykładem. Wyróżniała się jednak tym, że była kobietą, gros męskich fanów powiedziałby, że nawet seksowną kobietą. W latach 90-tych disco polo było zmaskulinizowane, a „męskie” wokale były tak mdłe, przefiltrowane, przemielone przez limitery, że damski (nawet nieczysty) głos był pożądany.

Shazza oczywiście nie była jedyną kobiecą przedstawicielką disco polo – popularna była także niejaka Venus – ale śmiało można powiedzieć, że to ona stała się ikoną tego gatunku i jako jedna z niewielu została zapamiętana na tyle lat. Mimo, że - jak już wspomniałem wcześniej - Shazza swoim wokalem nie powalała na łopatki, to miała swojego asa w rękawie – kultowe hity. Znacie Baiao Bongo, znacie Bierz Co Chcesz? Jeżeli pamiętacie prezydenturę Kwaśniewskiego, to odpowiedź na to pytanie powinna być twierdząca.

Początki kariery Shazzy nie były jednak spektakularne. Pierwsze objawy jej muzycznej działalności wiążą się z zespołem Toy Boys, który raczej nie należał do czołówki ogromnego discopolowego biznesu. Najbardziej znane kawałki tego zespołu to Jelcyn, Jelcyn i Anna i Ewa, które raczej nie zapisały się głęboko w pamięci pokolenia lat 90-tych.

Dla Shazzy momentem przełomowym było wydanie solowej kasety Sex Appeal, która (jak mówi mi wikipedia) odniosła sukces wśród polonii w USA, dzięki czemu została wydana także na polskiej ziemi. Później wszystko potoczyło się lawinowo. W 1993 roku wokalistka podpisała kontrakt z wytwórnią Blue Star i wydała album Jambalaya Mix. W następnym roku ukazała płyta Baiao Bongo, dzięki której Shazza zmiażdżyła discopolową konkurencję remakiem hitu Nataszy Zylskiej – tytułowym Baiao Bongo.


Rok 1995 był dla Shazzy jeszcze lepszy i sprawił, że cała Polska oszalała na jej punkcie – wtedy ukazała się płyta Egipskie Noce, która dała światu superprzebój Bierz Co Chcesz oraz Tak Bardzo Zakochani. Następne lata nie obfitowały już w tak druzgocące pamięć pokolenia 90’ przeboje. Owszem, popularność Shazzy nadal była duża, ale wydana w 1996 płyta (Noc Róży) z coverami odsuwała się brzmieniem od disco polo, a krążek Tak Blisko Nieba nie uderzał już w gusta szerszej liczby słuchaczy – chociaż domyślam się, że piosenkę Małe Pieski Dwa zapewne i tak spora liczba osób kojarzy.

Koniec lat 90-tych to również koniec ery disco polo, wydana w 1998 roku siódma już płyta Shazzy pt. Historia Pewnej Miłości była ostatnim haustem minionej epoki. Płyta nie była już disco polowa, a raczej dancowa. Podążanie za muzycznymi trendami nie skończyło się jednak dobrze, bo album nie został zbyt ciepło przyjęty, do tej pory pokrywa go raczej kurz i nikt (oprócz mnie) nie wspomina nawet słowem o nim. Rok później ukazała się również składanka Najlepsze z najlepszych. Przeboje 1993-1999, która była zwieńczeniem tego co Shazza robiła przez prawie dekadę.

W 2001 roku artystka wydała ostatni już swój krążek, który bujał się swoim brzmieniem od popu po eurodance i był ostatnim gwoździem do trumny disco polo, a także kariery Shazzy. Latem tego samego roku, królowa disco polo pojawiła się jeszcze w Opolu z piosenką Może to samba, którą udowodniła tylko, że trupa nie ma co reanimować.

Zmartchwystanie disco polo

Disco polo pod koniec lat 90-tych już dogorywało, a nowe tysiąclecie tylko je dobiło. Napływ nowej muzyki pop i r&b oraz hip hopu - którego wielka ekspansja zaczęła się właśnie na początku XXI wieku – przyćmiła swą popularnością obciachową muzykę, jaką niewątpliwie było disco polo. Nowe czasy, nowa młodzież to i nowa muzyka, naturalna kolej rzeczy i nie ma co szukać tutaj jakieś wymyślnej diagnozy.

Disco polo było potrzebne w jeszcze nie do końca kolorowej, wczesnej epoce postkomunistycznej, ale w drugiej dekadzie po upadku komuny taka muzyka była niepotrzebna. Poza tym, trendy na świecie też się zmieniały, italo disco i eurodance straciły rację bytu w Europie i przeniosły się do Japonii, której rynek muzyczny jest całkowicie różny od europejskiego czy amerykańskiego. W Polsce z kolei, w tamtych czasach albo się było metalem, albo hiphopowcem, albo technowcem – podział był prosty. Pomijam mainstreamowy pop, którego po prostu słuchali wszyscy włączając pierwszą lepszą komerycjną stację radiową.

Ale czy disco polo umarło kompletnie? No nie. Gdzieś tam, na jakichś bazarkach czy w blokach, w których meblościanki nadal się dobrze trzymały, disco polo po cichutko odzyskiwało swoje siły i czekało na swój moment. I niestety powrót disco polo nastąpił, nie w takiej samej formie jak dwadzieścia lat temu, bo to by było niemożliwe, ale jednak takie zespoły jak Weekend wygryzły gdzieś tam sobie dziurkę na rynku muzycznym i radzą sobie bardzo dobrze.

REKLAMA

Nowoczesne disco polo:

A Shazza? Podobno wraca do biznesu, coś tam nowego nagrała, ale ja nie chcę tego słuchać. Ja po prostu nienawidzę disco polo. Dla mnie ta muzyka jest okropnym banałem, porównywalnym tylko z muzyką blackmetalową. Przy disco polo bawiłem się dobrze, ale jako dziecko, które pojęcia o świecie jeszcze nie miało, dla którego uderzenie w fis zamiast g jeszcze było do zniesienia. Gdy się tego słuchało były inne czasy, takie które już nigdy (dzięki bogu) nie wrócą. Ja rozumiem, że ludzie się dobrze przy tym bawią, zawsze tacy będą, dla których nie ma znaczenia czy się puści podkład z keyboardu Casio czy odegra na żywo. I niech ci ludzie tego sobie słuchają, ja jestem jednak szczęśliwy, bo wiem, że disco polo już nigdy tak naprawdę nie wróci do pełni sił.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA