Silent Hill, w szczególności zaś druga część sagi, to wzorcowy przykład tego, jak powinien wyglądać dobry, psychologiczny horror. Pełna niedomówień, niejednoznaczności i intrygujących zagadek saga od zawsze cieszyła się uznaniem krytyków i graczy, których Konami rozkochało zarówno wszechobecną atmosferą grozy, nienagannie zrealizowanym scenariuszem, jak i niepokojącym wydźwiękiem, jaki niosła każda kolejna jej część. Oto jednak po zgwałceniu Dooma, Resident Evil, Bloodrayne i całego wianuszka innych tytułów - Hollywood pochłonęło kolejną ofiarę...
Szczerze mówiąc recenzując Silent Hill czuję się jak niedouczony żak przed jakimś piekielnie ważnym egzaminem, od którego zależy być, albo nie być na uczelni. Mam świadomość, że niegodzien jestem zrecenzowania gniota, który popełnił Christophe Gans. Oto bowiem zaserwowano nam tak groteskowy, naiwny i nudny obraz, że opisywany jakiś czas temu Eragon zyskał poważnego konkurenta w pościgu do miana "najgorszego filmu 2006 roku". Aby opowiedzieć o bezsensie fabuły, żałosnej grze aktorskiej (z chlubnymi wyjątkami w rodzaju Seana Beana), dialogach, które prawdopodobnie spisał pijany szympans z problemami osobowościowymi oraz wyjątkowo marnym wykonaniu potrzeba bowiem bez mała talentu i zaangażowania. Czuję się równocześnie zaszczycony móc zmierzyć się z filmową adaptacją Silent Hill. Let's rock!
Największym grzechem filmowych Cichych Wzgórz jest bez wątpienia popełniony przez Rogera Avary'ego scenariusz. Oto Rose (w tej roli Radha Mitchell) zaniepokojona chorobą adoptowanej córki, której nie mogą wyleczyć nawet najlepsi lekarze, decyduje się zabrać dziecko do miasteczka, o którym mała Sharon wspomina przez sen. Decyzji Rose sprzeciwia się jej mąż - Christopher (Sean Bean), ta jednak nie zważając na ostrzeżenia wyrusza z dzieckiem do wymarłego miasteczka...
I do chwili, gdy obie panie docierają do Silent Hill całość jako tako trzyma się kupy (pomijając dość niejasne pobudki Rose, która, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że wyprawa do Silent Hill jest równie mądra jak wrzucenie się we włączoną maszynę służącą do kremacji zwłok mimo wszystko ślepo zmierza do opuszczonego miasta). Od tego momentu z każdą minutą jest coraz gorzej. Widz zostaje zabrany w podróż stanowiącą misz-masz komputerowych Cichych Wzgórz, wizji zaczerpniętych z największych horrorów wszechczasów (wizji, dodajmy, wyjątkowo kiepsko zaadoptowanych) i chorych pomysłów scenarzysty-amatora.
Na pierwszy rzut oka widać, że Avary robił wszystko, aby uczynić obraz interesującym. Starał się podporządkować standardom wyznaczonym przez "wielkich" gatunku. Mamy więc pseudo-przerażającą dziewczynkę rodem z japońskich filmów grozy, histeryczkę biegającą dookoła, wrzeszczącą i krzątającą się po wymarłym mieście pełnym bestii, wielki, skrywany przez władze sekret (który - nawiasem mówiąc - zupełnie nie trzyma się kupy i nie wywołuje zafascynowania, a poirytowanie i politowanie) oraz, oczywiście, teoretycznie niejasne zakończenie, które ma zmusić widzów do dyskusji, pozostawić w nich nutkę niepokoju i sprawić, że o filmie będzie głośno na długo po premierze.
Chętnie uchyliłbym rąbka owej "tajemnicy" i wyjaśnił tak pilnie skrywany sekret, wokół którego obraca się fabuła, tym bardziej, że jest on zupełnie wyprany z sensu i równie interesujący, jak pierwszy epizod Star Wars, w którym pozostawiono jedynie sceny z Jar Jarem (jakby nie było - i bez nich to gniot), ale z recenzenckiego obowiązku - milczę jak grób. Rose chcąc nie chcąc podróżuje przez miasto w poszukiwaniu córki od czasu do czasu natykając gości w gumowych strojach (teoretycznie przerażające potwory). Monstra na pierwszy rzut oka przypominają te z bestsellerowej sagi Konami, ale nijak nie przerażają. Japońscy programiści potrafili tak "sprzedać" nam piramidogłowego, że włosy stawały dęba, a serce zaczynało bić z iście przerażającą szybkością. Nawet ułamka tamtych przeżyć nie dostarcza za to opisywana tu produkcja. To raczej film akcji, od czasu do czasu faktycznie wywołujący niepokój (pielęgniarka w podziemiach! Jedna z nielicznych, naprawdę udanych scen), niż pełnokrwisty horror, a zdecydowanie nie tego oczekuje widz wybrawszy się do kina. Na pochwałę zasługuje za to efekt mgły, która roztacza się wokół Cichych Wzgórz oraz mniej lub bardziej widoczne odniesienia do wydarzeń przedstawionych przez Konami w oryginale.
Bardzo słabe dialogi i fatalny scenariusz skutecznie odstraszają od filmowego Silent Hill czyniąc z obrazu katorgę tak dla graczy, jak i potencjalnego widza, który dotychczas nie miał do czynienia z żadną z poprzednich części serii. Efekciarskie, naiwne, żałosne w każdym calu. Typowa hollywoodzka Papka, o przepraszam - papka. Zdecydowanie nie polecam!