Steve Carell i John Malkovich to najlepszy komediowy duet od lat. A „Siły Kosmiczne” mają duży potencjał
Netflix w maju zostawił swojego serialowego asa w rękawie na sam koniec miesiąca. „Siły Kosmiczne” od twórców „Biura” to satyryczna, absurdalna komedia i ciepła opowieść o dojrzewającej przyjaźni w jednym. A wszystko to zostaje podane w kontekście walki o podbój kosmosu i z udziałem Steve'a Carella i Johna Malkovicha.
OCENA
W ciągu pierwszy kilku lat swojej globalnej działalności Netflix nie zasłynął jako firma produkująca wybitne komedie. Za wyjątkiem kilku głośnych animacji, ta tematyka nie miała na platformie mocnego ugruntowania. Najlepszym dotychczasowym serialem komediowym Netfliksa było „The Kominksy Method”, ale ta produkcja zdobyła w USA znacznie większy rozgłos niż w Polsce. Wśród mocnych graczy warto również wspomnieć o „After Life”, „Russian Doll” oraz niezłym „Życiu z samym sobą”, ale żadne z tych dzieł nie jest stricte komedią, bo dosyć swobodnie korzystają z różnych gatunkowych inspiracji.
Dlatego zapotrzebowanie serwisu na mocną produkcję pokroju „Biura”, „U nas w Filadelfii” czy „Community” było wyraźnie zauważalne. A na duet ratowników wybrano Grega Danielsa i Steve'a Carella, czyli główne postacie odpowiedzialne za amerykańską wersję „The Office”. Do mieszanki dorzucono jeszcze długą listę głośnych aktorskich nazwisk z Johnem Malkovichem, Lisą Kudrow, Noah Emmerichem, Benem Schwartzem i zmarłym niedawno Fredem Willardem na czele. I wyszło z tego całkiem smaczne, choć oczywiście nie idealne serialowe danie.
Siły Kosmiczne Netflix – recenzja:
Fabuła „Sił Kosmicznych” zaczyna się wraz z powołaniem nowego dowództwa w amerykańskiej armii. Nowy, uwielbiający Twittera prezydent wpada na pomysł uruchomienia wojska zdolnego podbić Księżyc, Marsa, a w kolejnych latach może i całą galaktykę. Na głównodowodzącego Sił Kosmicznych zostaje powołany świeżo upieczony trzygwiazdkowy generał, Mark Naird (Steve Carell). Od powodzenia kilku głośnych projektów i uchronienia misji przed konkurentami z Chin zależeć będzie jego dalsza kariera.
Naird stanowi do pewnego stopnia połączenie typowego wojskowego z inną popularną rolą Carella, czyli Michaela Scotta ze wspomnianego wcześniej „Biura”. To człowiek o twardych zasadach i niemałym ego, ale pomimo częstych przejawów niekompetencji, ostatecznie zawsze udaje mu się doprowadzić sprawę do końca. Ma też w sobie duże pokłady uczuć dla ludzi sobie najbliższych. Dlatego obserwowanie jego umacniającej się z każdym odcinkiem przyjaźni z doktorem Adrianem Mallorym, głównym naukowcem Sił Kosmicznych okazuje się pełne emocji, a nawet wzruszające.
Duża w tym zasługa obu wcielających się w główne role aktorów. Steve Carell i John Malkovich tworzą świetny duet.
Obserwacja każdej minut spędzonej na ekranie przez gwiazdę „Być jak John Malkovich” to prawdziwa przyjemność. A gdy jego intelektualny, wyszukany humor spotyka się z bardziej naiwnym, absurdalnym podejściem Carella, przynosi to doskonałe efekty. Chemię między tymi dwoma aktorami czuć od samego początku do końca 1. sezonu. Przyczynia się do tego również scenariusz, który większość najlepszych żartów i dialogów oddaje właśnie w ręce Malkovicha i Carella.
„Siły Kosmiczne” korzystają zresztą z bardzo szerokiego wachlarza dowcipów. Niektóre odcinki jak „Na ratunek Epsilonowi 6” i „Gra wojenna” skupiają się na prostych gagach i humorze z gatunku „tak głupie, że aż śmieszne”. Inne jak „Szpieg” i „Habitat księżycowy” skupiają się na interakcjach między bohaterami, a 3. epizod „Mark i Mallory jadą do Waszyngtonu” to czysta satyra na amerykańską politykę (twórcy nabijają się m.in. z kilku generałów, Donalda Trumpa, Alexandrii Ocasio-Cortez i Elona Muska). Ogólny poziom żartów należy uznać za dosyć wysoki, choć nie zabrakło też kilku wpadek.
„Siły Kosmiczne” cierpią zresztą z powodu nawarstwionych dookoła małych, ale irytujących słabostek.
Każda minuta czasu ekranowego spędzona w towarzystwie kogoś innego niż Carell i Malkovich finalnie okazuje się zmarnowana. Przede wszystkim dlatego, że właściwie żadna z drugoplanowych postaci nie wychodzi poza swoją karykaturę. Wątek żony i córki Nairda kręci się wokół tych samych dwóch tematów, jego ojciec służy do powtarzanego w kółko gagu, a reszta wojskowych gra ustaloną rolę szkolnych łobuzów, którzy prześladują „nowego”. Nieźle radzą sobie Ben Schwartz, Jimmy O. Yang i Don Lake (jako odpowiednio medialny menadżer Sił Kosmicznych oraz asystenci Nairda i Mallory'ego), ale nawet oni wypadają zdecydowanie najlepiej w scenach z Carellem i Malkovichem.
Nowy serial Netfliksa cierpi też z powodu dosyć nieudolnie zbudowanych scenariuszy. Trochę na wzór tanich sitcomów każdy odcinek kończy się de facto w dokładnie ten sam sposób, dając przeważnie bohaterom szansę na naprawienie swoich wcześniejszych błędów. W połączeniu z kiczowato optymistyczną, podnoszącą na duchu muzyką daje to efekt rodem z taniej licealnej pogadanki z popularnych w latach 70. i 80 afterschool specials. Widzę w „Siłach Kosmicznych” olbrzymi potencjał do stania się doskonałym serialem komediowym, bo już teraz wiele elementów funkcjonuje tu zaskakująco dobrze. Ale pole do poprawy nadal jest spore. Start rakiety okazał się sukcesem, ale do założenia działającej księżycowej bazy twórcom serii jeszcze wiele brakuje.
*Autorem zdjęcia tytułowego jest Aaron Epstein/Netflix