Narodziny Gubernatora to pierwsza z książek osadzonych w uniwersum The Walking Dead. Historia opowiedziana przez Jaya Bonnansinga drąży wątek tytułowego Gubernatora, budzącego wiele pytań szwarccharakteru znanego fanom serialu. W końcu kto w świecie po epidemii zombie trzyma żywego trupa w swojej sypialni?
Postać Gubernatora i żyjące w pozornej idylli, samowystarczające miasteczko Woodbury było strzałem w dziesiątkę. Oglądając serial, byłem zmęczony nieustannymi perypetiami Ricka z jego żoną, najbardziej irytującą postacią całego The Walking Dead. Decyzja o wykreowaniu Gubernatora na bohatera książki, będącej preludium do wydarzeń z ekranu, to również świetny pomysł. „Kibicowanie” temu złemu, który na ekranie nie budzi zbyt wielu ciepłych emocji, to bardzo ciekawy zabieg. Pomysły to jedno, wykonanie to drugie. Jak wypada te 360 stron okiem fana wszystkiego, co zombie-podobne?
Jako miłośnik survival-horroru, śmiało stwierdzam, że Narodziny Gubernatora to niestety nie ta liga, co fenomenalne World War Z od Maksa Brooksa. Nie znaczy to, że to pozycja słaba. Papierowe The Walking Dead to po prostu jeszcze więcej serialu. Wszystko utrzymane jest na mniej więcej tym samym poziomie co scenariusz telewizyjnego hitu od AMC. Historia Gubernatora jest ciekawa, nie jest jednak ani zaskakująca, ani wzbudzająca szczególne emocje. Tak zwany „twist”, coraz bardziej popularny zabieg wywracający wszystko do góry nogami na ostatnich kartach dzieła, rozczarował. Spodziewałem się go od samego początku i wyszło niemal dokładnie tak, jak to sobie zaplanowałem.
Nie zmienia to faktu, że wraz z kolejnymi rozdziałami historia opowiadana przez Bonnansinga nabiera impetu. Robi się gęsto, intensywnie i bardzo emocjonalnie. Zakończenie jest skrojone na miarę najlepszych odcinków z serialu, budząc chęć do natychmiastowego sięgnięcia po kontynuację, którą możecie znaleźć w tym miejscu.
To, co najbardziej przypadło mi do gustu, to ewolucja i rozwój głównego bohatera. Nie chodzi mi niestety o jego psychikę, bo tutaj wszystko było do przewidzenia. Spodobało mi się za to nabieranie umiejętności przez Gubernatora, który coraz lepiej i lepiej radził sobie w sytuacjach, kiedy negocjacje były najgorszym możliwym wyjściem. Zainteresował mnie również wątek rozkładania się żywych trupów, kompletnie pominięty w serialu. Niestety, temat przygasł bardzo szybko i w zasadzie nie dowiedziałem się niczego odkrywczego. Na plus trzeba również zaliczyć współpracę Kirkmana, autora komiksu, od którego zaczęła się serialowa mania na zombie, z Bonnansingiem. Dzięki temu panu Narodziny Gubernatora nie zawierają żadnych nielogiczności, które dyskredytowałoby to dzieło w oczach fanów.
Co mi się nie spodobało? Poza samą przewidywalnością, o czym pisałem w tekście, książka razi dużą ilością literówek. Biorąc pod uwagę, że nie jestem najbardziej skoncentrowanym czytelnikiem świata, możliwe, że zalęgło się ich w książce znacznie więcej, niż przypuszczam. Za minus można również uznać powolne „rozkręcanie się” opowieści, która dopiero na parudziesięciu ostatnich stronach daje satysfakcjonującego kopa. Jako widz produkcji AMC żałuję również, że autor nie postawił odważniej nogi w świecie, w którym epidemia dopiero wybucha, choć miał do tego dobrą okazję. Sceny batalistyczne, poczynania Gwardii Narodowej, informacja o najwyższych urzędnikach państwowych – to nie tutaj.
Podsumowując, dla fana survival-horroru jest to po prostu kolejna produkcja na poziomie, którą można wchłonąć w parę dni, przeżuć i zapomnieć, przynajmniej do czasu premiery czwartego sezonu The Walking Dead. Dla miłośników serialu, Narodziny Gubernatora mogą być czymś więcej. Zupełnie inną perspektywą, dzięki której dowiadują się, dlaczego Gubernator jest właśnie taki, a nie inny, jak powstało Woodbury oraz skąd i jak szwarccharakter skompletował sobie najbardziej oddanych współpracowników. Tak czy inaczej, zielone światło.