REKLAMA

"Śnieżne bractwo" istniało naprawdę. Przerażająca historia rozbitków to tragedia i cud w jednym

"Śnieżne bractwo" to film oparty na faktach, a dokładniej: na poświęconej tym tragicznym wydarzeniom książce. Opowieść skupia się na ocalałych z katastrofy lotu Fuerza Aérea Uruguaya 571 w 1972 roku, kiedy to przenoszący na swym pokładzie drużynę rugbystów i ich rodziny samolot rozbił się w Andach. Jak produkcja J.A. Bayony ma się do prawdziwych wydarzeń?

śnieżne bractwo film na faktach katastrofa andy 1972 samolot prawdziwe zdjęcia
REKLAMA

"Śnieżne bractwo" w reżyserii J.A. Bayony opiera się na literaturze faktu - bazą dla tego intensywnego dzieła jest książka Pablo Verciego, która relacjonuje losy ocalałych z katastrofy urugwajskiego samolotu. Już wiele obrazów w przeszłości pochylało się nad następstwami tragedii lotu Fuerza Aérea Uruguaya 571, jednak to właśnie ta najnowsza uważana jest za najlepszą - i zdecydowanie najpiękniejszą.

Co dokładnie wydarzyło się 13 października 1972 roku i jak wierny rzeczywistości jest nowy film, który znajdziecie w ofercie Netfliksa?

Czytaj więcej o filmowych nowościach na łamach Spider's Web:

REKLAMA

Śnieżne bractwo: film oparty na faktach. Historia katastrofy loty 571

Lot 571 Urugwajskich Sił Powietrznych był czarterowym lotem samolotu Fairchild FH-227D z Montevideo w Urugwaju do Santiago w Chile. Samolot rozbił się w Andach 13 października 1972 roku, a jego skutki nazywa się czasem "Cudem Andów". Rzecz w tym, że w zależności od perspektywy można je postrzegać jako kombinację skrajnych nieprawdopodobieństw - niewiarygodne szczęście w nieszczęściu, radość w tragedii. Fakt, że część pasażerów, którzy przetrwali zderzenie z górą, następnie przeżyło również 72 dni w skrajnie trudnych warunkach (3200 metrów n.p.m., niska temperatura, brak żywności), w istocie graniczy bowiem z cudem.

Fairchild przewoził na swym pokładzie drużynę rugbystów wraz z członkami ich rodzin i znajomymi. W chwili wypadku samolot był pilotowany przez niedoświadczonego drugiego pilota, podpułkownika Dantego Héctora Lagurarę. Ten błędnie założył, że przeleciał już nad Curicó, co stanowiło punkt zwrotny, w którym należało skierować się na północ i rozpocząć zniżanie w kierunku czegoś, co uważał za lotnisko Pudahuel w Santiago de Chile (silny wiatr z zachodu wiejący nad przełęczą spowolnił lot, w związku z czym piloci źle obliczyli czas potrzebny na przebycie przełęczy).

Z jakiegoś powodu nie zauważono odczytów pokładowych urządzeń, które wskazywały, iż maszyna nadal znajduje się 60-69 km na wschód od Curicó. Lagurara zobaczył górę dopiero w chwili odzyskania dobrych warunków lotu z odpowiednią widocznością - wówczas bezskutecznie próbował nabrać wysokości. Samolot uderzył w grzbiet górski między Cerro Sosneado a wulkanem Tinguiririca, w pobliżu granicy Chile z Argentyną, tracąc oba skrzydła i stożek ogonowy. Pozostała część kadłuba zsunęła się po śniegu z szacunkową prędkością 350 km/h, obniżając swoje położenie o ok. 725 metrów, po czym uderzyła w jedno z lodowo-śnieżnych wzniesień na terytorium Argentyny.

Spośród 45 obecnych na pokładzie osób, 12 nie przeżyło momentu katastrofy.

Część wypadła z pojazdu i choć początkowo uznano je za zaginione, 24 października odnaleziono ich ciała. Pierwszej nocy i następnego dnia w wyniku odniesionych obrażeń zmarło kolejnych 5. pasażerów; po tygodniu odeszła jeszcze jedna osoba. Pozostałych 27 odniosło lżejsze rany i złamania.

Akcja poszukiwawcza wystartowała błyskawicznie, jednak odnalezienie szczątków białego samolotu na tak wysokich, ośnieżonych szczytach okazało się niemożliwe - po dziesięciu dniach zrezygnowano z dalszych poszukiwań. O odwołaniu akcji rozbitkowie dowiedzieli się z niewielkiego radia, które odnaleźli na pokładzie. Jedyna żywność, jaką posiadali, to kilka tabliczek czekolady i parę butelek wina, które - rzecz jasna - nie starczyły na długo. By się nawadniać, rozbitkowie roztapiali śnieg - niestety znalezienie jakiejkolwiek żywności okazało się niemożliwe. Koniec końców grupa musiała podjąć wspólną decyzję, od której zależało życie wszystkich jej członków: zrozumieli, że jeśli chcą przetrwać, muszą skonsumować ciała zmarłych. Tak też się stało. 

Uruguayan Air Force Flight 571

28 października na samolot zsunęła się lawina, która zabiła kolejnych 8 osób. Pozostałych 19 zostało uwięzionych w kadłubie przez grubą warstwę śniegu. Wreszcie jeden z rozbitków, Nando Parrado, wybił dziurę w dachu kadłuba metalowym prętem. 

Podejmowano próby przebycia gór i szukania pomocy, jednak mroźne noce, śnieżna ślepota, niedożywienie i odwodnienie uniemożliwiały dłuższe działania. Części rozbitków udało się natomiast odnaleźć część ogonową samolotu, gdzie znaleźli czyste ubrania i słodycze. 12 grudnia, blisko dwa miesiące po katastrofie, po długich przygotowaniach i uszyciu śpiwora, trzech mężczyzn postanowiło spróbować wspinaczki, by przedrzeć się przez łańcuch i sprowadzić pomoc. Po pewnym czasie osiągnęli pierwszy szczyt, lecz za nim ujrzeli kolejne. Udało im się też jednak wypatrzeć wąską dolinę, w której kierunku wyruszyło dwóch ocalałych - trzeci wrócił do samolotu. Po kilku kolejnych dniach wędrowcy dotarli do koryta rzeki Rio Azufre; niedługo później przekroczyli linię wiecznego śniegu i odnaleźli pierwsze ślady ludzkiej obecności. 9. dnia dostrzegli krowy, a wreszcie pasterzy na koniach. Ci zabrali ocaleńców do Los Maitenes i sprowadzili pomoc.

REKLAMA
Śnieżne bractwo

Ekspedycja ratunkowa z dwoma śmigłowcami wyruszyła z Santiago 22 grudnia; w jednym z nich poleciał Parrado, by wskazać miejsce katastrofy. Dwa śmigłowce zabrały połowę rozbitków; reszta musiała spędzić we wraku jeszcze jedną noc. Ostatecznie wszyscy trafili do szpitali w Santiago. Jak zatem widać, „Śnieżni rozbitkowie” to film wiernie odwzorowujący większość tych dramatycznych wydarzeń. 

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA