Andrew Garfield zaprzecza, że zagra w nowym Spider-Manie. Nawet jeśli kłamie, to robi to dla twojego dobra
„Spider-Man: No Way Home” to projekt Kinowego Uniwersum Marvela, który obecnie chyba najbardziej elektryzuje fanów, a to za sprawą wprowadzenia multiwersum i mnożących się pogłosek o powrotach aktorów znanych z trylogii Sama Raimiego i dylogii Marca Webba. Widzowie żywią graniczące z pewnością przekonanie, że powrót zaliczy m.in. Andrew Garfield, tymczasem artysta postanowił ostudzić ich zapał. Nie warto jednak mieć mu tego za złe.
Teorie i pogłoski związane z fabułą filmu „Spider-Man: No Way Home” od miesięcy bombardują sieć. Część z nich została już potwierdzona. Wiemy na przykład, że oprócz Toma Hollanda w obsadzie filmu pojawią się m.in. Benedict Cumberbattch (jako Doktor Strange), ale też Jamie Foxx (Electro z „Niesamowitego Spider-Mana 2” Webba) i Alfred Molina (Doktor Octopus ze „Spider-Mana 2” Raimiego). Do tego ostatniego jeszcze wrócimy.
Pojawienie się w filmie dwóch aktorów, którzy przed Hollandem wcielali się w Pajączka (Tobey Maguire i Andrew Garfield) to dla niektórych pewnik, zwłaszcza od chwili, w której potwierdzono udział Foxxa i Moliny (odgrywani przez nich antagoniści pochodzą z różnych filmowych serii). W związku z Garfieldem w sieci pojawiało się zresztą kilka celnych obserwacji fanów, które wskazywały na powiązanie aktora z nowym projektem MCU (jak choćby obecność jego dublera na planie widowiska czy informacje od scooperów), ostatecznie jednak nic nie zostało oficjalnie potwierdzone.
Sam Andrew Garfield został bezpośrednio zapytany o udział w filmie „Spider-Man: No Way Home”. Aktor zdementował pogłoski o swoim powrocie do roli Pajączka i podkreślił, że nikt do niego w tej sprawie nie zadzwonił.
Wszyscy doskonale wiemy, że to absolutnie o niczym nie świadczy. Aktorzy wielokrotnie ściemniali prasie i rozmówcom w żywe oczy, uparcie zaprzeczając, że toczą się jakiekolwiek rozmowy, że cokolwiek wiedzą, że w czymś grają (lub już zagrali). Wielu fanów twierdzi, że co innego odmówić komentarza, ale kłamać w żywe oczy, to już się nie godzi, a jeśli takie są wymagania NDA, to już lekka przesada.
Niedawno do akcji wkroczył wspomniany Alfred Molina, który podczas wywiadu z „Variety” wywołał szeroko komentowane poruszenie w mediach: nie tylko potwierdził swój udział w filmie, lecz także przy okazji zdradził kilka szczegółów dotyczących swojej postaci i pozwolił sobie zacytować reżysera Jona Wattsa w sposób przynajmniej zastanawiający (rzekome: „w tym uniwersum nikt nie umiera”). Cała ta sytuacja — biorąc pod uwagę skalę starań o zachowanie najdrobniejszego szczegółu kolejnych fabuł w tajemnicy — była dość kuriozalna. Z jednej strony zarzucało się Molinie, że złamał NDA w czasie, gdy wszyscy inni stawali na głowie, by się tej umowy trzymać. Inni z kolei sugerują, że na pewno nie nadszarpnąłby umowy i że to wszystko zapewne część przemyślanej strategii marketingowej.
Okej, współcześnie nigdy nie możemy mieć pewności, kiedy faktycznie rozpoczął się marketing.
Ale biorąc pod uwagę specyfikę wypowiedzi Moliny, teoria o zaplanowanym rozwiązaniu języka budzi pewne zastrzeżenia. Pamiętajmy też, że spośród wielu „wpadek”, „leaków” i „zająknięć”, nie wszystkie są częścią większego planu. Tak czy owak, aktorzy powinni ściśle trzymać się swoich umów i spełniać prośby twórców, zdradzając jak najmniej. A jeśli wymaga to bezczelnego kłamstwa, niech kłamią.
Po pierwsze: zaufajmy ludziom zarządzającym ogromnymi franczyzami; większość z nich doskonale wie, kiedy najlepiej coś zdradzić, a kiedy lepiej trzymać język za zębami. Niektóre informacje wyjawione zbyt wcześnie lub, uwaga, ubrane w nieodpowiednie słowa, mogą bardzo negatywnie wpłynąć na odbiór filmu jeszcze przed seansem, a także na jego promocję (już po słowach Moliny na „No Way Home” wylała się fala krytyki; wielu fanom nie podoba się sposób, w jaki Doc Ock powróci, choć przecież wciąż nie znają kontekstu).
Po drugie: co innego tropione przez głodnych wiedzy fanów szczegóły, plotki, spekulacje czy scooperskie przekazy — to wszystko to niepewne elementy większej układanki, których dopasowywanie do siebie przynosi kolejne teorie, ale ostatecznie nic nie potwierdza. Przed długimi językami aktorów i ich nieprzemyślanymi wyznaniami ciężko umknąć: ich słowa to wyrok i nie odpuści ich żaden nagłówek. Nie uciekną przed nimi ci, którzy chcą, by film pozostał dla nich jak największą tajemnicą i niespodzianką. Nie oszczędzą ich krytycy, czepiając się słówek, wyciągając złe wnioski i wydając wyrok na długo przed premierą. Nie, niektóre dane, nawet tak błahe jak nazwisko jednego z członków obsady, powinny być kryte jak najdłużej, jeśli tylko specjaliści uznają, że tak należy.
Garfield zapewne wciska nam kit, a większość z nas i tak mu nie wierzy, a dzięki temu wciąż tkwimy w strefie ekscytującej niepewności. Możemy się głowić i snuć podejrzenia, mając przy okazji pewność, że za słowami aktora stoi jakaś przyczyna. Warto ją uszanować.
Pozwólmy poczuwającym się do odpowiedzialności aktorom zaprzeczać, grajmy w ich grę. Niech kłamią, ile wlezie.
A my nie miejmy pretensji. Uwierzmy w jedno: robią to, bo tak będzie lepiej. Dla ciebie, widzu, i dla filmu, na który czekasz.