„Star Trek: Discovery” wraca z 2. sezonem. Ponownie to Netflix zabiera nas na wyprawę w nieznane. Sprawdzamy, czy udało się uchwycić tę samą magię co rok temu.
OCENA
Z dużym niepokojem oczekiwałem premiery 2. sezonu „Star Trek: Discovery”. Serial amerykańskiej stacji Syfy, który w Polsce dystrybuuje Netflix, był udany, ale pod koniec debiutanckiej serii zaskoczył nas ogromnym zwrotem akcji. Wojna się niespodziewanie skończyła, a na horyzoncie zaczęła się majaczyć sylwetka dobrze znanego U.S.S. Enterprise.
Pojawienie się statku przyćmiło poprzednie kilkanaście epizodów „Star Trek: Discovery".
Widzowie zaczęli sobie zadawać też mnóstwo pytań: kto będzie na pokładzie i z kim konkretnie wejdą w interakcję nowe postaci? Co to oznacza dla fabuły serialu? Czy zmieni się teraz formuła? Po blisko roku przerwy w emisji „Star Trek: Discovery” wreszcie się dowiadujemy, jak na spotkanie z członkami legendarnej już załogi zareagowali młodsi stażem bohaterowie.
Przyznam też, że tego zwrotu akcji się nie spodziewałem ani na niego nie liczyłem. Syfy chciało przecież zrobić nowy serial po swojemu, bez konieczności dbania o bagaż. Właśnie dlatego dostaliśmy nie tylko zupełnie nowy statek, ale też świeżą załogę, która znów skupiała się bardziej na odkrywaniu nowych zakamarków wszechświata - a nawet wszechświatów - niż na walce.
I to w niewyeksploatowanej jeszcze do cna linii czasowej.
Ta sytuacja potrwała jednak zaledwie jeden sezon. Kultowy statek, będący dla tej serii tym, czym Sokół Millenium jest dla sagi „Star Wars”, pojawił się i to w zupełnie nowej odsłonie. Pomysł na taki ukłon wobec największych fanów cyklu odstraszył jednak w pierwszym odruchu niedzielnego widza - takiego jak ja. Nie tego chciałem, gdy zaczynałem oglądać pierwszy epizod.
Nigdy nie byłem w końcu przesadnym miłośnikiem serii „Star Trek”. Za małolata pokochałem znacznie bardziej „Gwiezdne wojny”. Cieszyłem się na, wydawałoby się, kolejny po kinowej serii J.J. Abramsa soft-reboot serii. „Star Trek: Discovery” skusił mnie właśnie tym, że nie wymagał znajomości kilkuset wyemitowanych wcześniej odcinków.
Dziwi mnie, że Syfy postanowiło z tego zrezygnować.
Nowy statek, nowe postaci i nowa formuła sprawiły, że serial, pomimo bycia częścią większego uniwersum, opowiadał zamkniętą historię. Nie karał widza za to, że jest tu nowy. Aż do ostatniego odcinka nie czułem, że przegapiam coś ważnego, że coś mi umyka, tylko dlatego, że nie znam na wyrywki całej historii Federacji. Jak się okazuje, tylko do czasu.
Wprowadzenie znanych bohaterów z takim bagażem jak załoga U.S.S. Enterprise sprawiło, że poczułem się jak Dorotka daleko od Kansas. Oczywiście wiem, kim są Spock i kapitan Pike, ale mam cały czas wrażenie, że są tutaj… intruzami. Bohaterowie pierwszej serii „Star Trek: Discovery”, którzy powinni być w centrum, siłą rzeczy są spychani przez nich na drugi plan.
Na szczęście jest zadatek na chemię pomiędzy obiema grupami bohaterów.
Michael wraz z towarzyszami z początku jest równie zagubiona, co widzowie. Serial nie spieszy w dodatku z wyjaśnieniem, co będzie motywem przewodnich kolejnych odcinków. Skoro wojowniczy Klingoni zeszli teraz na drugi plan, a kolejnego przeciwnika w oddali jeszcze nie widać, widzowie mogą na chwilę odetchnąć. Ta chwila oddechu była zresztą potrzebna nie tylko nam.
Trzeba pamiętać, że tak jak my pożegnaliśmy się z członkami załogi Discovery na blisko rok, tak dla nich nie minęła ani chwila - 2. sezon „Star Trek: Discovery” zaczyna się bowiem dokładnie w tym samym momencie, w którym kończył się poprzedni. Nie liczcie jednak na to, że twórcy odsłonią od razu wszystkie karty.
Zostaje bowiem kwestia Spocka w pokoju.
Dość powiedzieć, że ten bohater - będący, jak się dowiedzieliśmy z pierwszego sezonu, przyszywanym bratem Michael - nie pojawił się de facto w pierwszym odcinku (poza flashbackami). Scenarzyści uznali, że pobawią się z widzami w kotka i myszkę. Co prawda czuć obecność kosmity w kolejnych scenach, inni o nim rozmawiają, ale znajduje się cały czas poza kadrem.
Na zdjęciach promujących serial widzieliśmy jednak nowego aktora ucharakteryzowanego na Spocka - i to takiego, którego jeszcze nie znaliśmy. „Star Trek: Discovery” ewidentnie nie chce kalkować w jego przypadku występów aktorów, którzy wcielali się w niego poprzednio. Musimy jednak poczekać z oceną nowego odtwórcy tej roli jeszcze przynajmniej tydzień.
Na ten moment trudno też ocenić, czy „Star Trek: Discovery” w 2. sezonie okaże się hitem.
Nie mam pojęcia, czy nowy pomysł na serial w 2. sezonie wypali, czy wręcz przeciwnie. Równie dobrze zmiana formuły może go pogrzebać. Czy wprowadzenie starych dla widzów, a nowych dla serialu bohaterów wyszło mu na dobre, będę mógł ocenić na chłodno dopiero za kilka miesięcy. Po pierwszym odcinku nowego sezonu daję twórcom jednak kredyt zaufania.
Fabuła nie poszła może w takim kierunku, w jakim bym oczekiwał, ale trzeba pamiętać, że mottem całego cyklu jest przecież: „śmiało dążyć tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek”. Skoro twórcy wykazali się odwagą i nie poszli po linii najmniejszego oporu, to jako widz mogę poświęcić im te kilkanaście godzin swojego życia.