Fandom „Star Wars” marnuje czas na omawianie pierwotnego scenariusza „Skywalker. Odrodzenie”. Wolałem, gdy bojkotował Disneya
Wielu fanów sagi „Star Wars” poczuło się głęboko zawiedzionymi po obejrzeniu „Skywalker. Odrodzenie”. Epizod IX w reżyserii J.J. Abramsa po prostu nie był dobrym filmem, a po odkryciu oryginalnego scenariusza autorstwa Colna Trevorrowa i Dereka Conelly'ego fandom zrozumiał, że istniała alternatywa. Ale nie powinien marnować na nią czasu.
Uwaga, spoilery!
Niecałe pół roku tematu na skutek kilkutygodniowych obserwacji fandomu „Gry o tron” w Polsce i Stanach Zjednoczonych napisałem tekst wieszczący jego powolną śmierć. Finałowy sezon serialu HBO dokonał tak olbrzymich zniszczeń wśród fanów, że powrót do dawnej popularności nie jest już możliwy. Mniejsze grupy zaczęły się co prawda tworzyć wokół legendy rodziny Targaryenów (na skutek ogłoszenia nowego spin-offa „House of the Dragon”), ale przy tak wielkich podziałach i znużeniu tematem nie mają one jednak większych szans przyciągnąć do siebie co bardziej cynicznych fanów.
Wspomniany artykuł był jednak w dużej mierze pozbawiony moich prywatnych emocji, bo nigdy nie należałem do jakiś zdeklarowanych wielbicieli „Gry o tron” czy powieści George'a R.R. Martina. Zupełnie inaczej sprawa wygląda z „Gwiezdnymi wojnami”, które już w dzieciństwie wywarły na mnie ogromny wpływ. Wciąż zresztą wysoko cenię sobie ich wpływ na całą światową popkulturę.
Dlatego tak bardzo boli mnie stan fandomu po premierze „Skywalker. Odrodzenie”. Znacznie bardziej preferowałem bojowe nastawienie sprowokowane przez „Ostatniego Jedi”.
Obie części nowej trylogii wywołały bardzo sprzeczne opinie wśród widzów i krytyków, a i sam fandom głęboko podzielił się w ich ocenie. Wystarczy spojrzeć na reakcje na naszą recenzję „Skywalker. Odrodzenie”. Rzecz w tym, że po filmie Riana Johnsona zaledwie drobna część fandomu czuła totalne zniechęcenie i zrezygnowanie. Wielu widzów mówiło, że zbliżający się Epizod IX nie budzi w nich wielkich emocji, ale pójść i tak poszli go obejrzeć.
Reszta fandomu była nastawiona znacznie bardziej bojowo. To właśnie wtedy zaczęły się pojawiać pierwsze groźby bojkotu, jeśli Disney nie zmieni swojego nastawienia do „Gwiezdnych wojen” i nie zacznie traktować poważniej swoich widzów. Groźby te zaczęły się niedługo później ziszczać, co przyczyniło się najpierw do bardzo słabego wyniku finansowego „Han Solo: Gwiezdne wojny - historie”, a później negatywnego odbioru „Gwiezdne wojny: Ruch oporu” i innych mniejszych produkcji Lucasfilmu. Negatywne nastawienie do wytwórni Disney było tak olbrzymie, że groziło dalszymi stratami dla firmy. Oczywiście „Star Wars” wciąż byłyby marką niezwykle dochodową, ale w takich sytuacjach różnica między kilkoma setkami milionów dolarów a miliardem, jest nie do przecenienia.
Wydawało się, że obecni szefowie firmy założonej przez Walta Disneya dobrze zrozumieli tę lekcję, bo nagle na horyzoncie zaczęły się pojawiać produkcje od dawna wypatrywane przez fandom „Star Wars” m.in. serial „The Mandalorian”, zapowiedź produkcji o Obi-Wanie Kenobim i gra wideo „Star Wars Jedi: Fallen Order”. Wisienką na tym metaforycznym torcie ponownego zdobywania fanów było pojawienie się Iana McDiarmida na Star Wars Celebration, gdzie ogłoszono powrót Palpatine'a w Epizodzie IX. Wszyscy wiemy jednak, jak się to skończyło.
Rzecz w tym, że nie musiało. Według pierwotnego scenariusza Colina Trevorrowa i Dereka Conelly'ego Imperator nie miał się odrodzić.
Fandom gwiezdnej sagi od tygodnia gorąco żyje tym tematem. Cały skrypt twórcy pierwotnie planowego jako reżyser Epizodu IX wyciekł wtedy do internetu, a niedługo później jego autentyczność została potwierdzona przez branżowe portal Collider i inne amerykańskie media. Od tego czasu materiał został rozłożony na czynniki pierwsze, a wszelkie alternatywne losy Finna, Rey, Kylo Rena i pozostałych bohaterów zostały zestawione z ich wątkami w „Skywalker. Odrodzenie”.
Czy scenariusz Trevorrowa i Conelly'ego jest lepszy niż tekst J.J. Abramsa i Chrisa Terrio?
Tak naprawdę bardzo trudno to jednoznacznie ocenić. Na pewno pewne jego elementy budzą znacznie cieplejsze uczucia niż to, co pokazano ostatecznie widzom. Powrót Imperatora Palpatine'a miał na celu tylko i wyłącznie przypodobanie się fanom, ale nikt nawet przez moment nie zainteresował się tym, jak wpłynie to na samą historię. Pozbycie się Dartha Sidiousa z pola widzenia daje więcej czasu na złapanie oddechu i możliwość rozwoju bohaterom z nowej trylogii. Ale czy oryginalny scenariusz z tego skorzystał? Mam swoje wątpliwości.
Nie wspominając o tym, że każdy skrypt musi zostać jeszcze przeniesiony na ekran. Gdyby miał tego dokonać reżyser wtórnego do bólu „Jurassic World”, to końcowy efekt wcale nie musiał być lepszy niż dzieło J.J. Abramsa. Najgorsze w tym wszystkim, że fandom całkowicie porzucił aktywne działanie na rzecz lepszej przyszłości sagi. Skupienie się na scenariuszu porzuconym kilka lat przez premierą Epizodu IX jest całkowicie bezproduktywne i do niczego nie prowadzi. Jest jak prowadzenie długich dyskusji ze spaloną maską Dartha Vadera przez Kylo Rena. To koncentrowanie się na przeszłości, ale bez zrozumienia, dlaczego wyglądała tak a nie inaczej. Colin Trevorrow nie miał okazji naprawić współczesnego Lucasfilmu, ale tak naprawdę nie byłby też do tego zdolny. Gorzej, że fani „Star Wars” poczuli, że oni też są całkowicie bezsilni. Zamiast o przyszłości wolą więc myśleć o tym, „co mogłoby być”. Przynajmniej w taki sposób nie zostaną po raz kolejny oszukani. Ale czy to naprawdę rozwiązanie godne dziedzictwa Luke'a Skywalkera?