Okazuje się, że widzowie o wiele chętniej oglądają filmy w streamingu, jeśli były one pokazywane także w kinach
Opierając się na najnowszych badaniach przeprowadzonych przez firmę Ernst & Young, w percepcji odbiorców filmy w streamingu stają się o wiele bardziej warte uwagi, gdy były dystrybuowane w kinach.
Pośród trochę ponad 2000 ankietowanych aż 62 proc. stwierdziło, że gdy dany film dostępny jest w kinach, to tym chętniej obejrzeliby go gdyby był także w ofercie platformy streamingowej.
Do badania Ernst & Young powinniśmy jednak podchodzić z dystansem. Zostało ono zlecone przez organizację o nazwie National Association of Theatre Owners (w skrócie NATO, a po polsku: Narodowe Stowarzyszenie Właścicieli Kin), więc agenda przedsięwzięcia wydaje się jasna. Badanie wyszło z celem udowodnienia, że filmy spożywane w kinie powinny cieszyć się większą estymą.
Ale nawet biorąc pod uwagę ten fakt, nie sposób nie zauważyć pewnego nadal pokutującego w widzach punktu widzenia zakładającego, że filmy wyświetlane w kinach to nadrzędne doświadczenie X muzy i swoisty znak jakości, że dana produkcja prezentuje pewien poziom. Zarówno realizacyjny jak i fabularny. I dotyczy to każdego gatunku.
Oczywiście może wynikać to po części z przyzwyczajenia do modelu, w którym na szczycie „łańcucha pokarmowego” jest kino, a streaming to po prostu odpowiednik dawnego kina domowego i filmów telewizyjnych.
A co za tym idzie, tworzonych z mniejszymi budżetami, z innymi ekipami.
Zresztą przy okazji większości filmów Netfliksa, nawet tych, które się udały, widać, że tworzone są one w modelu telewizyjnym, czyli przy mniejszych nakładach finansowych, z ograniczonym czasem zdjęciowym i okresem pre- i postprodukcji, kiedy to kolejno dokonuje się poprawek w scenariuszu, bądź dokrętek scen wymagających usprawnienia, albo dodania do ostatecznego dzieła.
Poza tym od zawsze byliśmy przyzwyczajani, że filmy mają swoje premiery w kinach i potem trafiają na kolejne platformy. Pewnie z biegiem kolejnych lat się to zmieni, tym bardziej gdy większość odbiorców i konsumentów filmów będą ludzie wychowujący się w erze streamingu. Ale na ten moment ludzie nadal mają potrzebę doświadczania filmów w kinie (i całe szczęście) oraz uważają je za swoisty certyfikat jakości. Bez względu na to, czy mówimy o nowej części „Szybkich i wściekłych” czy kolejnym dziele Martina Scorsese.
O tym zresztą co jakiś czas wspominają, nie do końca chyba rozumiani przez niektórych, Martin Scorsese czy Steven Spielberg. Oczywiście, patrząc ogólnie, bez zagłębiania się w szczegóły, film to film. Zarówno w kinie jak i w serwisie streamingowym można trafić na rzecz wybitną jak i beznadziejną. Nadal jednak mam wrażenie, że procentowo rzecz ujmując, w kinach częściej trafić na udaną produkcję, a w streamingu nadal łatwiej się rozczarować. Wynika to z powodów, o których pisałem wyżej.
I jasne, Netflix na dobrą sprawę dopiero raczkuje, jeśli chodzi o produkcję oryginalnych filmów, do tego coraz częściej dostarcza nam udane dzieła. WarnerMedia zapowiedziało właśnie powołanie do życia studia, które będzie skupione na produkcji oryginalnych filmów dla platformy HBO Max, pewnie ich śladem pójdą kolejne serwisy. Niewykluczone, że za jakiś czas owe platformy zastąpią obecne studia filmowe i staną się solidnymi markami w kategorii produkcji filmowej.
Na ten moment jednak dystrybucja kinowa pozostaje swoistym znakiem jakości dla wielu widzów i co ciekawe, okno tradycyjnej dystrybucji wcale nie kanibalizuje danego filmu w streamingu.
Z badania Ernst & Young wynika, że gdy odbiorcy mają świadomość tego, że film był obecny w kinach, to tym chętniej wybierają go podczas buszowania w serwisie streamingowym. Pewnie w tej sytuacji pomaga fakt, że ludzie nadal do kin chodzą i gdy widzą tam porozwieszane plakaty i materiały promocyjne danego filmu, to tym mocniej zapisuje się on im w pamięci – działa to więc jak dodatkowa reklama.
To o tyle ciekawe, że jeszcze do niedawna Netflix uparcie trwał przy swoim i nie był zbyt chętny do rozmów o oknie dystrybucji kinowej dla swoich najważniejszych filmów. Pomimo faktu, że chcąc nie chcąc wypowiadał tym samym wojnę największym i najważniejszym festiwalom filmowym, a także imprezom typu Oscary. A w tym roku już widać, że limitowana dystrybucja działa dla nich dobrze na wielu obszarach. W tym także w kontekście Oscarów, gdyż platforma może pochwalić się znakomitą liczbą ponad 20 nominacji praktycznie we wszystkich najważniejszych kategoriach (nominowane filmy Netfliksa to m.in. „Historia małżeńska”, „Irlandczyk” czy „Dwóch papieży”).
Także i sam widz wychodzi na tym in plus, gdyż dostaje możliwość wyboru tego, czy chce oglądać np. 3,5-godzinnego „Irlandczyka” w kinie czy w domowym zaciszu.
I może właśnie to jest przyszłość koegzystencji streamingu i kin studyjnych/multipleksów? Wbrew pozorom kino wcale nie jest na krawędzi wymarcia, widzę to zresztą zawsze, gdy odwiedzam któreś z nich i obserwuję masy nastolatków czy kilkulatków wychodzących z sal kinowych z prawdziwym podekscytowaniem doświadczeniem, które przeżyli, jakby wrócili z podróży do innego świata.