Biznes filmowy to, jak wiadomo, skomplikowana maszyneria, która pełna jest zależności i finansowych labiryntów. Bywa również wyjątkowo nieprzewidywalna. Na dobrą sprawę nigdy - lub prawie nigdy - nie da się z całą pewnością stwierdzić, że dany film będzie sukcesem.
Czasem wszystkie części składowe mogą być podręcznikowo przygotowane, a i tak może się okazać, że na producentów spadnie ciężar porażki.
Żeby nie szukać daleko, niedawny "Valerian i Miasto Tysiąca Planet" pozornie ma wszelkie składniki, które zapewniają sukces, a do tego potężny budżet marketingowy. Jednak masowa publiczność nie rzuciła się na niego tak, jak oczekiwano.
Są też oczywiście filmy, które sukcesami stają się równie nieoczekiwanie. Przykładem może być "Baby Driver", ale trzeba zauważyć, że jego dobry wynik rozłożył się nierównomiernie.
Obecny wynik finansowy filmu Edgara Wrighta to ponad 175 milionów dolarów, z czego trochę ponad 100 milionów zarobił w samej Ameryce. Skąd ta różnica? Jest to dziwne tym bardziej, że teoretycznie z rynku europejskiego i azjatyckiego powinno przyjść znacznie więcej pieniędzy.
Jak pisałem na początku, biznes filmowy to skomplikowana maszyneria. Ameryka, jako kraj i rynek, jest o wiele bardziej monolityczna niż Europa czy Azja. Studiom łatwiej jest skroić film idealnie wpasowany w gusta amerykańskiej publiki. Ale już w rozdrobnionej Europie część widowni może kupić daną historię, a część może ją zignorować. Warto zauważyć, że przy mniejszych filmach, mniejsze są też budżety marketingowe i mniejsza jest liczba kin, w których te produkcje są wyświetlane.
Międzynarodowe rynki są wyjątkowo kapryśne, bo bywają bardziej hermetyczne i łaskawsze są dla swoich własnych produkcji.
Rosnący w siłę rynek chiński też bywa zmienny. Nie dość, że do tamtejszej dystrybucji dopuszczanych jest raptem 12 filmów z zewnątrz, to jeszcze są one czasem istotnie cenzurowane, a zagraniczni producenci dostają z chińskich kin ok 20% utargu (w innych krajach pieniądze dzieli się mniej więcej pół na pół).
Przede wszystkim sama widownia chińska jest stosunkowo młoda i ma zupełnie inne przyzwyczajenia i nawyki konsumenckie. Najbardziej kasową serią, która pochodziła z Ameryki, w Chinach był film "Szybcy i wściekli". Części 7 i 8 zarobiły tam prawie 400 mln dolarów! Oznacza to, że te produkcje zarobiły tam zdecydowanie więcej, niż udało im się zgarnąć na rodzimym rynku.
Tymczasem żelazna klasyka jak "Gwiezdne Wojny" - a konkretnie "Przebudzenie Mocy" - które wszędzie na świecie biły rekordy box office’u, w Chinach zarobiły solidne, ale jednak niepowalające, 124 mln dolarów.
W Europie i w Stanach "Star Wars" są samograjem, a w Chinach, które są obecnie drugim co do wielkości wpływów rynkiem na świcie, zainteresowanie jest umiarkowane.
Chińczycy są ubożsi o ostatnie 40 lat rozwoju zachodniej popkultury, więc ani herosi Marvela czy DC, ani "Gwiezdne Wojny" nie mają szans z rodzimymi produkcjami oraz zawrotnym tempem "Szybkich i wściekłych".
Wspomniany wcześniej "Valerian" na większości rynków rozczarował. Nawet u siebie, we Francji, czyli na rodzinnej ziemi Luca Bessona, nie stał się numerem 1 (w dniu premiery zajął 3. pozycję).
W ostatnich latach jednak widać, że rozdrobnienie globalnego rynku, nie musi być wcale negatywnym czynnikiem box office’u. Kilka filmów potrafiło na tym skorzystać.
"Pacific Rim" od Guillermo del Toro, który był na dobrej drodze do powtórzenia sukcesu "Transformers", jednak nie poradził sobie aż tak dobrze. Nie udało mu się w ani Stanach, ani globalnie. To znaczy, nie da się uznać go za klapę, bo jednak w USA zdołał zarobić trochę ponad 100 mln dolarów. Względnie dobrze poradził sobie na pozostałych rynkach, głównie europejskich, ale jednak w kontekście potężnego budżetu (190 mln dolarów) wszystko zapowiadało, że okaże się on kolosalną klapą.
Nieoczekiwanie z pomocą przyszedł rynek chiński, który jest rozkochany w wielkich robotach. Po raz pierwszy w historii, amerykański film zarobił w Chinach więcej pieniędzy (111 mln dolarów) niż na rodzimym rynku .
Ostatecznie "Pacific Rim" zdołał zgarnąć globalnie trochę ponad 400 milionów, więc udało mu się wyjść na plus. Umożliwiło to też rozpoczęcie produkcji sequela, "Pacific Rim: Uprising", który obejrzymy w kinach w marcu 2018 roku.
Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku "Na skraju jutra", które również poszczycić się może nad wyraz dużym budżetem (prawie 180 mln dolarów). Film wprawdzie nie wyszedł na plus, ale udało mu się ograniczyć straty.
Poza tym fani głośno i wyraźnie wyrażali swoje opinie o filmie Douga Limana, domagając się powstania kontynuacji. I tym razem widzowie dopięli swego, bo kontynuacja "Na skraju jutra" jest obecnie w początkowych stadiach produkcji.
Niezbadane są więc wyroki kas kinowych i odwiedzających je ludzi. Szczególnie w dobie Netfliksa i kanałów YouTube, które dostarczają tyle treści wideo, że widzowie o wiele uważniej niż kiedyś dokonują wyborów.
Do tego dochodzą oczywiście regionalne gusta, różnice w zasięgu kampanii reklamowych, a czasem też piractwo. Sprawia to, że poza paroma pewniakami, iż niełatwo jest stworzyć film, który spodoba się uniwersalnie na całym świecie. Ale może to i lepiej?