REKLAMA

Tytuł nie kłamie, przy tym filmie można się spocić. Oceniamy „Sweat”

Blichtr internetowej sławy. Jej życie to Instagram. W mediach społecznościowych odnajduje się bez problemu. Co innego w realu. Motywatorka fitness tu poprowadzi trening, tam przetestuje nową dietę, a i może wpaść na ekskluzywną imprezę. Brzmi tendencyjnie? Nie w rękach Magnusa von Horna.

sweat recenzja opinie
REKLAMA

W pierwszej scenie „Sweat” Sylwia Zając jest w swoim żywiole. Prowadzi trening w galerii handlowej ku uciesze zebranego przed nią tłumu. Motywacyjne powiedzonka w stylu Ewy Chodakowskiej sprawiają, że ludzie szaleją. Endorfiny czuć w każdym kadrze. Rzeczywistość jest pełna instagramowych filtrów, które zaraz zaczną pękać. Kiedy tylko bohaterka schodzi ze sceny i idzie za kulisy, podejrzewamy już, że coś w jej życiu jest nie tak. Wśród followersów, fanów i przed komórkowym aparatem czuje się jak ryba w wodzie, ale jak zrzuca wyćwiczony uśmiech, doskwiera jej ból. Drążąca ją pustka staje się nie do zniesienia.

Najważniejszymi składnikami życia Sylwii Zając są przećwiczone ruchy, sportowa rutyna i katorżnicza dieta. Nie jest jej dane zaznać ośmiogodzinnego snu, bo trzeba wstać nad ranem, aby kontynuować przedstawienie. Jest tworem mediów społecznościowych i do przesady dba, żeby być z nimi w zgodzie. Aby followersów nie ubywało, nie może promować dań dostarczonych w nieekologicznych opakowaniach, a musi prowadzić live'a wchodząc po schodach, bo to hołdowanie zdrowym nawykom. I chociaż po sieci porusza się sprawnie, w realu wygląda to już zupełnie inaczej. Tutaj najbliżsi nie mają dla niej czasu, a najlepszy przyjaciel kombinuje tylko, jak dobrać się jej do majtek.

REKLAMA

Magnus von Horn przedstawia nam trzy dni z jej życia, ciągle zastanawiając się, co kryje się pod instagramową powierzchnią.

W „Intruzie” powoli obnażał przywary małomiasteczkowej społeczności i mentalności, a tutaj zagląda pod serduszka i odsłony w mediach społecznościowych i nie jest już jednak tak chłodny w swoich obserwacjach. W „Sweat” wszystko aż kipi, chociaż trzeba przyznać, że reżyser nigdy nie uderza w wysokie tony. Swoją opowieść prowadzi powoli i spokojnie, w centrum zainteresowania trzymając bohaterkę. I chociaż nie ma tu ich wybuchów, to od emocji zgodnie z tytułem można się spocić.

Kamera ciągle jest blisko twarzy Sylwii, aby historia stała się jak najbardziej intymna. Dlatego to, co najważniejsze, rozgrywa się na spojrzeniach, na tych ledwo zauważalnych łzach.

Kiedy Sylwia stawia się na rodzinnej imprezie, okazuje się wyrzutkiem. Gdy chce się podzielić swoimi obawami, zaraz jest kontrowana swojskim: a może przesadzasz. Jak próbuje tłumaczyć, na czym polega jej zawód, zaraz okazuje się, że są ciekawsze tematy. Każdy smutek, drobny strach, pulsujący żal zostaje przez Magdalenę Koleśnik bezbłędnie uwydatniony na ekranie. Dlatego czujemy to samo, co jej bohaterka. A to jest wręcz zadziwiające.

 class="wp-image-1740130"
Sweat/Gutek Film

W opowiadaniu o mediach społecznościowych kryje się wiele pułapek.

REKLAMA

Łatwo w nie wpaść korzystając z ich przerysowanej retoryki, szczególnie próbując zderzyć ją ze światem rzeczywistym. Magnus von Horn skutecznie unika każdej z nich, próbując dostrzec człowieka kryjącego się za instagramowymi transmisjami. Pytanie tylko, czy go znajduje. Odpowiedź na nie każdy musi znaleźć sam. Bo chociaż reżyser dochodzi do wielu interesujących wniosków, nigdy nie ocenia ani nie moralizuje. Za pomocą finału woli wprowadzać w wątpliwości. Być może każda łza była pod publiczkę, a każde słowo miało trafić w nasz czuły punkt. Niezależnie od interpretacji, warto dać like'a.

„Sweat” już w kinach.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA