REKLAMA

Jaki kraj, taki swing. Oceniamy „Swingersów”, nową polską komedię o seksie

Lubimy oglądać historie, w których bohaterom nie powodzi się w życiu uczuciowym, tylko po to, aby na koniec przekorny los sprowadził wszystko na właściwe tory. W ciemnej sali kinowej możemy marzyć, że coś podobnego spotka i nas. Liczne polskie komedie romantyczne rzadko wzbudzają takie fantazje i tak jak „Swingersi” wywołują jedynie odruch ziewania.

Swingersi recenzja. Ocena polskiej komedii romantycznej
REKLAMA
REKLAMA

Kino, bardziej niż oryginalnymi, karmi się sprawdzonymi pomysłami. Po co wymyślać coś nowego, skoro mamy gotowy przepis na sukces? Dana formuła przypadła do gustu publiczności wcześniej, przypadnie i teraz. Fabuła spodobała się w jakimś kraju, spodoba się i u nas. Nie powinno więc dziwić, że polscy producenci i dystrybutorzy wzorem swoich kolegów po fachu zza granicy chcą zarobić jak najwięcej, wkładając w to jak najmniej wysiłku. I tak w zeszłym roku mogliśmy oglądać chociażby przeniesiony na nasze realia holenderski format pod postacią „#Jestem M. Misfit” bądź „(Nie)znajomych”, czyli rodzimą wersję włoskiego „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”, którą to produkcję w międzyczasie strawestowano jeszcze m.in. we Francji czy w Hiszpanii.

Andrejs Ēķis od kilku lat chętnie korzysta z lenistwa producentów i ich głębokiego portfela. Odkąd jego „Svingeri” okazały się hitem w rodzimej Litwie, jeździ po Europie i realizuje nowe wersje tej samej fabuły. Zawitał już do Estonii, Ukrainy i Norwegii. A teraz nadszedł czas na Polskę i „Swingersów”. Wspierany przez etatowych aktorów naszych komedii romantycznych zaserwował nam znaną we wspomnianych krajach opowieść o próbach zerwania z sypialnianą rutyną. Zobaczymy tu Barbarę Kurdej-Szatan w roli samotnej dziewczyny poszukującej szczęścia w miłości, Joannę Liszowską wcielającą się w lubiącą pieniądze blondynkę, czy Tomasza Oświecińskiego jako wyjętego z filmu Patryka Vegi twardego gangstera.

Brzmi znajomo?

Z pewnością. Jednakże do głosu szybko dochodzą pewne niuanse fabularne i charakterologiczne. Kurdej-Szatan trafi na odpowiedniego faceta, ale ich znajomość nie potoczy się tak jak w wielu innych filmach z jej udziałem, Liszowską okażą się kierować nieco inne motywacje, niż moglibyśmy oczekiwać, a Oświeciński trochę w stylu Terry’ego Crewsa odejdzie od wizerunku twardziela. Nawet Michał Koterski bawi się tutaj swoim emploi, odgrywając uważającego się za symbol seksu buca z telewizji. Z pozoru więc wydaje się, że twórców nie zadowalają proste rozwiązania i rodzi się nadzieja, że otrzymamy dzieło wymykające się gatunkowej szufladce. Ta jednak z każdą sceną zamyka się coraz bardziej, aż w końcu słychać głośny trzask.

Co prawda nie mamy tu do czynienia, jak to często bywa, tylko z wyobrażeniem Polski A. Obok gwiazd telewizji, które posiadają własny helikopter, a ich garaże niczym u Kuby Wojewódzkiego wypełnione są drogimi furami, żyją niezbyt sytuowani inteligenci. Z pewnymi siebie trzydziestolatkami z jasno wyznaczoną ścieżką życiową kontrastują ich zagubieni rówieśnicy. Co z tego, skoro to wciąż korzystanie z prostackich stereotypów i tanich chwytów. W dodatku nie do końca jasne jest, dlaczego wszystkie trafiły do jednego filmu. Reżyser prowadzi jednocześnie dwa wątki, ale one się nie zazębiają. Łączy je tylko to, że ich bohaterami są postacie zagubione w swojej egzystencji, znudzone brakiem atencji ze strony drugiej połówki czy desperacko łaknące zmiany.

Swingersi/ fot.: Lauris Aizupietis/Mówi Serwis
Swingersi/ fot.: Lauris Aizupietis/Mówi Serwis

Pierwszy stand-uper naszego kraju, Abelard Giza, znalazł w „Swingu” chociaż teatralną, bardziej wdzięczną formę i fabułę do opowiedzenia niemal tej samej historii.

REKLAMA

W „Swingersach” równie dobrze całą opowieść moglibyśmy obejrzeć w formie odcinków telenoweli. Tym bardziej, że Ēķis chętnie przeskakuje z jednego wątku w drugi, oba co chwilę przerywając w punktach kulminacyjnych. W ten sposób doprowadza nas do tandetnego zakończenia, uwydatniającego konserwatywne przesłanie. Tak, jak na fabułę z wieloma transgresyjnymi motywami, film okazuje się nad wyraz wypełniony konserwatywnymi wartościami. Z rozrzewnieniem w napisach końcowych szukałem nazwiska Ilony Łepkowskiej, którego ku mojemu zaskoczeniu, nie znalazłem. Produkcja mogłaby bowiem być spin-offem „Kogla-mogla”. Znajdziemy tu podobne, suche żarty z brodą, identyczny wydźwięk i raczej telewizyjne niż kinowe kompetencje artystyczne twórców.

Miało być niegrzecznie, miało być pikantnie. Wszyscy ci, którzy spodziewali się, że niedawna premiera „365 dni” magicznie przebudzi pozytywną seksualność polskiej kinematografii, srogo się zawiodą. Erotyki w tym filmie nie uświadczymy. Jest to kolejna opowieść o miłości, której brak charakteru i humoru innego niż żarty wyjęte z przedpotopowych memów o Radomiu. „Swingersów” najlepiej podsumowuje więc ich pierwsza scena, kiedy słyszymy znany z „2001: Odysei kosmicznej” fragment poematu symfonicznego „Also Sprach Zarathustra”, a na roznegliżowanego Fabiana spadają odchody przelatującego ptaka. Bo każdy przejaw ambicji po chwili przykrywa tutaj zwykłe gówno.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA