REKLAMA

Sztandar Chwały

Oto zapowiada się wielka bitwa. Ogromne przygotowania, przeświadczenie o szybkiej wygranej z wrogiem, wśród żołnierzy panuje sielankowy nastrój. Dochodzi do starcia, odważni i waleczni Amerykanie ponownie triumfują. Powiewa flaga, a każdy zachowuje się tak, jakby właśnie wrócił z Disneylandu. Myślisz, że to szybkie streszczenie kolejnego filmu Clinta Eastwooda? Przykro mi, nie tym razem. "Sztandar Chwały" nie ma w sobie niczego z innych filmów o tematyce "jacy to my jesteśmy wielcy".

Rozrywka Blog
REKLAMA

"Flags Of Our Fathers" (oryginalny tytuł) to pierwszy z dwóch filmów znanego reżysera, opowiadający nam o tym samym wydarzeniu, ataku USA na japońską wyspę Iwo Jima, widzianych jednak z dwóch kompletnie innych perspektyw. W tym filmie zobaczymy jak Amerykanie przygotowywali się do ofensywy, ich walkę oraz losy grupki przyjaciół tuż po odesłaniu z pola walki. Zaskakujące jest jednak to, że nie skupiono się wyłącznie na samym strzelaniu. Ba, jest wręcz odwrotnie. Nie dało się uniknąć szczegółowych scen z wymianą ognia. Zostały one użyte do pokazania widzowi całego misternego planu, zapoczątkowanego od wzniesienia sztandaru na szczycie góry. W pewnym momencie owy sztandar będzie przyczyną konfliktów, ale również podstawą pięknych przeżyć i wspomnień. Sam film jest nakręcony w oparciu o głośną w niektórych kręgach książkę "Flags of Our Fathers: Heroes of Iwo Jima" Jamesa Bradleya i Rona Powersa.

REKLAMA

"Prawdziwymi bohaterami są ci, którzy nie wrócili spod Iwo Jimy"

Zanim przejdziemy do samego filmu, warto wiedzieć gdzie właściwie jest ta Iwo Jima i dlaczego była tak ważna. Jak podaje wikipedia, jest to wyspa w archipelagu Wysp Ogasawara, znajdująca się na Oceanie Spokojnym, należąca do Japonii. Pod koniec II wojny światowej nasi przyjaciele zza wielkiej wody postanowili ją zdobyć w celu utworzenia na niej bazy, która byłaby wielkim ułatwieniem dla przeprowadzania ataków lotniczych na kraj kwitnącej wiśni. Obydwie strony zdawały sobie sprawę z dużego potencjału strategicznego Iwo Jimy, czego skutkiem była miesięczna wymiana ciosów, niemal 7000 zabitych po stronie agresora i unieszkodliwienie obrońców.

Akcja podzielona została na dwie zasadnicze części, wzajemnie się przeplatające. Pierwsza zawiera podejmowane działania militarne oraz życie w wojsku. Realia starano się raczej oddać jak najlepiej, co oznacza, że zaprezentowano m. in. żołnierzy targanych konfliktami wewnętrznymi. Idąc już za ciosem, jakoś musieli sobie z tym poradzić. Prezentowana jest nam tzw. AHŻ, czyli Akademia Humoru Żołnierskiego dla niezorientowanych. Kawał ze składaniem dokumentów udał się świetnie. Dobrze, że w dramacie znaleziono trochę czasu dla wstawek rodem z komedii. Okazuje się, że w tym wojsku nie ma żadnych Rambo czy innych mocarnych bohaterów, tylko zwykli ludzie, gotowi oddać życie za swoich przyjaciół i Ojczyznę (poniekąd jest to wątek przewodni łączący całą historię w jedno).

Granice ludzkiej naiwności

Osobiście zaciekawił mnie fakt, który przedstawiono w "Sztandarze Chwały". Całe zamieszanie zaczęło się od zdjęcia, na którym widnieją żołnierze montujący maszt z flagą. Rząd amerykański postanowił wykorzystać tą fotografię. W jaki sposób? Opublikowało ją większość dużych dzienników, mając nadzieję na przywrócenie w ludziach wiary w wygraną, pomimo ponoszonych strat. Sprowadzono do kraju osoby widniejące na fotce, a we wcześniej przygotowanych dla nich przemówieniach zachęcano do kupowania specjalnych bonów. Jak to dobrze w filmie ujęto, całą ich sprzedaż można zastąpić słowami "jesteśmy spłukani, nie stać nas na naboje i błagamy o grosze". Zarobiono na tym kilkanaście miliardów zielonych.

"Każdy osioł myśli, że wie, czym jest wojna. Zwłaszcza ci, którzy na żadnej nie byli."

Film zrealizowano z dużym rozmachem, nie szczędząc w środkach. Bardzo udane są wszystkie momenty, w którym dwie armie walczą ze sobą. Największe wrażenie zrobił na mnie obraz oceanu z setkami okrętów, szalup i innych jednostek. Samo lądowanie na plaży również może się podobać - widać chaos jaki panuje podczas tego typu akcji. Fajnym pomysłem okazała się kamera nie zamontowana na żadnym statywie. W szybkich scenach podnosi to dynamizm, a film zdaje się być bardziej realistyczny. Na indywidualne strzelaniny też przychodzi czas. Dochodzimy tu do ważnej rzeczy, czyli brutalności. Na własne oczy zobaczymy rozerwanych przez granaty ludzi, kule przeszywające ludzkie ciało. Krwi jest dużo, ale wojna to wojna i ma swoje prawa.

REKLAMA

Kilka rzeczy mnie lekko zdenerwowało. Po pierwsze, ostatnie pół godziny było chyba sztucznie wydłużane, bo sceny z szybkich i dynamicznych przerodziły się w odrobinę monotonne. Zdecydowanie zbyt dużo rozczulania się nad pamięcią poległych. Po drugie, sposób w jakich przedstawiano wysokich stopniem jest przesadzony. Już nie mogłem patrzeć na te odpicowanych oficerów pomiatających ludźmi jak śmieciami. Rozumiem, pewnie miało to mieć charakter wyszydzający, ale co za dużo to niezdrowo.

Pomimo istnienia kilku wad, zdają się być one mało zauważalne w świetle wszystkich zalet. "Sztandar Chwały" daje pełne dwie godziny dobrej akcji oraz sporej ilości przemyśleń. Nie żałuję 120 minut, które poświęciłem na obejrzenie. Film nie nudzi i poza emocjami dostarcza też wiedzy historycznej. Tymczasem już wybieram się na "Listy z Iwo Jimy", tą samą opowiastkę obserwowaną oczami Japończyków.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA