Pamiętacie te czasy, gdy byliście ciągani do tablicy, by rozwiązać przy wszystkich trudne zadanie z matmy bądź fizyki? Takie uczucie towarzyszyło mi podczas oglądania filmu „Tenet”.
Uwaga na spoilery!
Żeby była jasność. Uważam, że Christopher Nolan jest fizycznie niezdolny do nakręcenia słabego filmu. I „Tenet” również do słabych nie należy. Pomiędzy nim a większością hollywoodzkich produkcji jest olbrzymia przepaść. Oglądając „Teneta”, doświadczycie prawdziwej reżyserskiej maestrii, która przejawia się w mistrzowskiej inscenizacji, genialnych pomysłach i formalnych cudach. „Tenet” to chwilami filmowa ekwilibrystyka. To spełnienie marzenia o ambitnym i wymagającym blockbusterze – świętym Graalu X muzy, będącym miksturą inteligentnej układanki i rozrywkowego widowiska.
Problem polega jednak na tym, że „Tenet” bardziej jednak męczy, niż bawi.
Źródło problemu? Jest nim motyw przewodni, który stanowi jednocześnie jego siłę i wyróżnik (taki paradoks), czyli inwersja czasu.
Nie będę jej tutaj tłumaczył nadmiernie, ani zdradzał fabuły filmu. Sama fabuła „Tenet”, a konkretniej scenariusz filmu, jest względnie prosta. Tyle tylko, że Nolan ją strasznie pokomplikował w samym środku. Wyobraźcie sobie linię prostą, która w pewnym momencie zaczyna się potwornie plątać i dopiero pod sam koniec się prostuje – to w przybliżeniu jest właśnie schemat fabularny „Teneta”.
Pokrótce, przedstawiona w filmie inwersja czasu polega na tym, że w pewnym momencie w tej opowieści zaczynają pojawiać się przedmioty (i ludzie), którzy są niejako odwróceni w czasie.
Poruszają się więc w przeciwnym kierunku niż my, i dotyczy to także działających na nich praw fizyki.
Przykładowo, jak chcemy podnieść leżący na stole odwrócony w czasie ołówek, to musimy wykonać ruch jakbyśmy chcieli go położyć, gdyż z perspektywy tego obiektu czas płynie w inną stronę. Jest to niezwykle ciekawy pomysł, ale o ile przykład z ołówkiem (bądź też z nabojem, który przyjdzie nam zobaczyć w filmie) jest względnie prosty do ogarnięcia (choć też chwilę zajmuje), to w przypadku późniejszych zdarzeń w filmie, o wiele bardziej skomplikowanych w skali i logistyce, nie jest to wcale takie łatwe.
W „Tenecie” padają słowa: „Nie próbuj tego zrozumieć, musisz to poczuć”. I poniekąd jest to prawda. Ale moim zdaniem ona nie wystarczy, by bez przeszkód i poczucia dezorientacji śledzić fabułę filmu Nolana. Mam wrażenie, że twórcy oczekują od widza, że jednocześnie będzie rozumiał jej pełny przebieg i jej nie rozumiał. Taki paradoks. Te zresztą, jak widać, fascynują reżysera.
Widz musi się przede wszystkim nauczyć myśleć o czasie w formie odwróconej, tak samo jak filmowcy. A to nie jest takie proste, na pewno nie przy pierwszym podejściu do „Teneta”.
Nasz mózg przez całe życie przyzwyczaił się do postrzegania czasu jako strzałki prowadzącej naprzód i nie można wymagać od nas, byśmy nagle potrafili się płynnie przestawić na 150 minut. I jeszcze pół biedy, gdyby cały film był odwrócony w czasie, niejako jak „Memento”, czyli jeden z pierwszych filmów Nolana. W „Tenet” część akcji płynie do przodu, a część do tyłu. Główny bohater podąża naszą „tradycyjną” linią czasu, natomiast cała akcja wokół niego porusza się właściwie w przeciwnym kierunku.
Nolan wrzucił tym razem widza na zbyt głęboką wodę. Z jednej strony chcemy to wszystko śledzić, bo film jest wciągający, intrygujący i fenomenalnie sfilmowany. Z drugiej, spotykamy się z barierą, gdyż w pewnym momencie łatwo się zgubić albo zatrzymać na analizie jednego wątku, przegapiając tym samym bieżące wydarzenia. Bo film nie zatrzyma się dla nas, byśmy w spokoju przetrawili, to co zobaczyliśmy.
Kolejnym paradoksem „Teneta” jest związany z tym problem – z jednej strony trzeba go zobaczyć na dużym ekranie (jeśli macie możliwość seansu w IMAX-ie to koniecznie), a z drugiej aż się prosi, by obejrzeć go w domowym zaciszu, gdzie możemy włączyć przycisk „stop”, przemyśleć co trzeba, przewinąć, jeśli jest potrzeba itd.
„Tenet” jest jednym z nielicznych filmów, które naprawdę spełniają obietnicę doświadczenia kinowego, jakiego jeszcze nie było. Sęk w tym, że jest to doświadczenie dość męczące i frustrujące.
Trochę tak, jakby Nolan zrobił film głównie dla zaspokojenia swoich ambicji. Udowodnienia, że taka skomplikowana konstrukcja jest możliwa i może być, kolejny paradoks, w miarę klarowna. Bo „Tenet” fabularnie przypomina linię prostą poplątaną na środku. Tak więc przez sporą część seansu będziecie skonsternowani, ale na sam koniec wszystko się zepnie w sensowną całość. I z jednej strony będziecie mieli poczucie, że przydałoby się ten film obejrzeć przynajmniej jeszcze raz, a z drugiej, że właściwie to nie ma potrzeby (i następny paradoks zaliczony).
Jednocześnie budzi on w odbiorcy coś na kształt intelektualnego masochizmu – męczysz się, nie rozumiesz, ale i tak chcesz tego doświadczyć.
Sami twórcy, którzy siedzieli w tym świecie miesiącami, budowali go i znają bardzo dobrze od środka, zapewne czują się w nim jak ryba w wodzie. Ale tym razem Nolan i ekipa z o wiele mniejszym wyczuciem i empatią podeszli do odbiorcy, dając mu do rąk filmową kostkę Rubika. Poziom skomplikowania „Incepcji”, która dotąd uchodziła za obraz niełatwy w odbiorze, to przy „Tenecie” dobranocka. Tam mimo wszystko udało się dać widzom złożoną i ambitną historię, ciekawy koncept, ale też przedstawić go w czytelnej i przejrzystej formule.
Do tego w „Incepcji” główny bohater miał swoje prywatne motywacje, a więc łatwiej widzowi było zaangażować się w prezentowaną historię. „Tenet” z kolei to film bardzo chłodny, chwilami sprawia wrażenie jakby został napisany (i wyreżyserowany) przez robota. Jest w nim wprawdzie dość osobisty wątek postaci granej przez Elizabeth Debicki, który dość mocno wybrzmiewa, ale nie jest on wystarczający (bo też rozgrywa się na drugim planie), by spełnić tę rolę.
W tym trudnym czasie pandemii Covid-19 „Tenet” miał uratować kina, nie tylko finansowo, ale też przypomnieć ludziom w kwarantannie magię doświadczenia kinowego.
Film Nolana jest więc dość niewdzięcznym przypadkiem na ten konkretny moment, bo z jednej strony rzeczywiście przypomina nam, jak wielką siłę mają imponujące obrazy i sekwencje na dużym ekranie, ale z drugiej strony jest na tyle „opresyjnym” mentalnie dziełem, że nie wiem, czy koniec końców zostawi w ludziach przyjemne skojarzenia, tak jak to robią, o kilka poziomów gorsze, ale jednak przyjemniejsze w obyciu filmy na Netfliksie…