REKLAMA

„Terminator: Mroczne przeznaczenie” jest jak remiks „Przebudzenia Mocy” i „Ostatniego Jedi” – recenzja

„Terminator: Mroczne przeznaczenie” to nowy film o podróżujących w czasie cyborgach, w którym wrócił Arnold Schwarzenegger. Niestety niepotrzebnie.

terminator mroczne przeznaczenie recenzja dark fate
REKLAMA
REKLAMA

W tekście unikam spoilerów, ale znajdują się w nim podstawowe informacje o fabule „Terminator: Dark Fate”.

Nowy film o Terminatorze i spółce od Tima Millera jest lepszy, niż się tego spodziewałem. Jeśli już widownia się podczas seansu śmiała, to raczej tak życzliwie, niż z zażenowania, jak to miało miejsce podczas premiery ostatniego „Predatora”. Niestety pomimo mojej sympatii do serii, w filmie „Terminator: Mroczne przeznaczenie” dostrzegam masę błędów.

W dodatku są to błędy podobne do tych, które popełniono w ostatnich częściach z serii „Star Wars”.

Warto przy tym zaznaczyć, że „Terminator: Dark Fate” jest bezpośrednią kontynuacją kultowego już filmu „Terminator 2: Dzień sądu” z 1991 roku. Scenarzyści uznali, iż wydarzenia przedstawione w pozostałych sequelach, czyli w „Terminator 3: Bunt maszyn”, „Terminator: Ocalenie” i „Terminator: Genisys”, nigdy nie miały miejsca – przynajmniej nie w tej linii czasowej.

terminator mroczne przeznaczenie recenzja dark fate class="wp-image-340238"

To o tyle ciekawe, że „Terminator Genisys” z 2015 roku z Emilią Clarke i Jasonem Clarke w głównych rolach miał być początkiem zupełnie nowej trylogii. Ze względu na słabe wyniki finansowe z tych planów jednak zrezygnowano. Zamiast tego początkiem kolejnej trzyczęściowej serii osadzonej fabularnie w tym uniwersum ma być właśnie „Terminator: Mroczne przeznaczenie”.

To nie boli, bo seria „Terminator” opowiada o podróżach w czasie.

Wiemy, że zmiana przyszłości w świecie wykreowanym pierwotnie przez Jamesa Camerona jest możliwa. Nie jest zapisana w przysłowiowym kamieniu. Już na samym początku nowego filmu dostajemy zresztą potwierdzenie, że Sarze Connor udało się odwrócić bieg wydarzeń. Skynet nigdy nie powstał, a Dzień Sądu nie nadszedł – przynajmniej nie w pierwotnym terminie i pierwotnej formie.

Patrząc na film z tej perspektywy, „Terminator: Dark Fate” jest niczym „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”.

Odrzuca dotychczasowe opowieści - w przypadku serii „Terminator” są to sequele, a w przypadku „Star Wars” całe „Expanded Universe” - a akcja osadzona jest kilka dekad po ostatniej odsłonie. Wracają też po latach podstarzali aktorzy jako dobrzy znajomi.

terminator mroczne przeznaczenie recenzja dark fate class="wp-image-340250"

Stara gwardia w „Terminator: Mroczne przeznaczenie” to mentorzy dla młodego pokolenia.

Film można w sumie uznać wręcz za taki remake pierwszych dwóch części serii - podobnie jak o „Przebudzeniu Mocy” mówiło się, że jest remakiem „Nowej nadziei”. Tegoroczna produkcja uderza zresztą w dokładnie te same struny, co „Terminator” wydany w 1984 roku oraz „Terminator 2: Dzień sądu” z 1991 roku. Powtarza motywy oraz gagi i często puszcza do widza oko.

Tytułowy bohater grany Arnolda Schwarzeneggera jest niczym… Luke Skywalker z „Ostatniego Jedi”. Nie będę się zagłębiał w to, co z nim uczynili scenarzyści, ale dość powiedzieć, że nie takiego obrotu spraw się spodziewałem. Szkoda też, że aktor pojawia się na dobre dopiero w drugiej połowie. Podziwiam natomiast twórców za to, że mieli cojones. Już w prologu uśmiercili ważną postać.

Główną bohaterką w „Terminator: Dark Fate” jest z kolei młoda dziewczyna o imieniu Danielle.

To od pojawienia się na ekranie grającej ją Natalia Reyes zaczyna się właściwa historia. Młoda dziewczyna pracuje w fabryce, w której roboty zaczynają odbierać ludziom pracę. Z początku wyglądało to na wstęp do jakiejś debaty na temat związku maszyn i człowieka, ale ten wątek nie jest później w ogóle eksplorowany. Niemal od razu w życiu Dani pojawiają się nowe osoby. I cyborgi.

 class="wp-image-340232"

Do czasów współczesnych dociera z przyszłości zupełnie nowy model Terminatora. Co ciekawe, tym razem nie jest to kolejny egzemplarz z serii T. Jego oznaczenie to Rev-9. Nosi twarz Gabriela Luny, który zagrał… strasznie nijako. Trudno orzec, czy tak wyszło przypadkiem, czy taki był jego zamysł, by nie pokazywać emocji, skoro portretuje de facto kupę złomu.

Oprócz niego z przyszłości przybywa Grace, czyli postać grana przez Mackenzie Davis.

Bohaterka z początku wygląda na kolejnego Terminatora, ale szybko się okazuje, że jest człowiekiem. Przeszła skomplikowany zabieg chirurgiczny, który ją „wzbogacił”. W oczach ma skanery, a pod skórą – pancerz. Jest silna, gibka, szybka i bardzo wysoko skacze. To jednak i tak za mało, by stawić czoła śmiercionośnej maszynie, której nie sposób zatrzymać.

Grace po wzmożonym wysiłku fizycznym potrzebuje odpoczynku i mieszanki leków, dlatego starcia z Terminatorem mogą trwać co najwyżej kilka minut. Ludzie w przyszłości uznali, że w tym czasie ścigany albo ucieknie, albo padnie łupem mechanicznego zabójcy. Nowy film to w zasadzie kilka starć pomiędzy którymi grupa bohaterów stale przemieszcza się z miejsca na miejsce.

terminator mroczne przeznaczenie recenzja dark fate class="wp-image-340253"

„Terminator: Mroczne przeznaczenie” to taki survival horror wymieszany z kinem drogi.

Grace ratuje Dani, po czym kobiety wspólnie uciekają, bo nowy Terminator jest – a jakże! – niepowstrzymany. Nowy model ma przy tym nowe zdolności. Potrafi zmienić wygląd i upodobnić się do jakiejkolwiek osoby, którą chociaż raz dotknie. Jego najważniejszą i najbardziej widowiskową sztuczką jest jednak to, że umie rozdzielić się na dwie części, które mają sporo autonomii.

Metalowy i niemal niezniszczalny szkielet Rev-9 przywodzi na myśl zakończenie pierwszego „Terminatora” i prawdziwą twarz T-800. Płynna powłoka, która potrafi przyjąć niemal dowolny kształt, kolor i fakturę, budzi jednoznaczne skojarzenie z antagonistą z „Terminator 2: Dzień sądu”, którym był T-1000 grany przez Roberta Patricka.

Głównymi bohaterami „Terminator: Mroczne przeznaczenie” są zaś nie dwie, a trzy kobiety.

Grace i Dani bardzo szybko spotykają Sarę Connor, główną bohaterkę obu poprzednich części cyklu. Ponownie zagrała ją Linda Hamilton. Nie jest to bynajmniej krótkie cameo, a rola równie istotna, co w przypadku pozostałych dwóch pań. Aktorka daje z siebie wszystko, aczkolwiek momentami jej szorstkie obycie przybiera karykaturalny wyraz. Dialogi kuleją.

terminator mroczne przeznaczenie recenzja dark fate class="wp-image-340256"

Mężczyźni pełnią w „Terminator: Dark Fate” rolę całkowicie drugoplanową. Aktorzy w nowym filmie wcielają się albo w podobizny mechanicznych morderców z przyszłości, albo w postaci poboczne, których jedynym zadaniem jest popychanie fabuły do przodu i usuwanie się potem w cień. Ta niestety jest sztampowa i pełna klisz. A im dalej, tym gorzej.

„Terminator: Dark Fate” jest filmem, który równie dobrze mógł nigdy nie powstać.

Jest aż zbyt przewidywalny! Największym zaskoczeniem jest jedna z pierwszych scen w prologu oraz sposób, w jaki potraktowano bohatera Arnolda Schwarzeneggera. To za mało jak na trwające 128 min. widowisko, a w dodatku fani, którzy mieli swoje własne hipotezy na temat dalszych wydarzeń, mogą być rozczarowani tym, jaką przyszłość zaserwowano Sarze Connor i T-800.

Przypomina mi się zresztą teraz scena z jednego z filmów z serii „Niezniszczalni”. Arnold Schwarzenegger zniknął z ekranu, a inny bohater powiedział, że on „nie wróci, bo wracał już dostatecznie dużo razy”. Aktor powinien sobie tę sentencję wziąć do serca. I nie zrozumcie mnie źle, nadal dobrze się go ogląda i uśmiecham się, widząc go na ekranie, ale głównie z sentymentu.

terminator mroczne przeznaczenie recenzja dark fate class="wp-image-340247"

Nie bardzo też rozumiem, co film chce nam powiedzieć o współczesnej Ameryce.

Seria od zawsze chciała być takim zeitgeistem. Pierwsze dwie części były odpowiedzią na strach ludzi żyjących na przełomie lat 80. i 90. Ludzi, którzy – jak to zauważyła Sarah Connor – „nigdy się nie uczą”. Wtedy był to lęk przed zagładą wywołaną przez sztuczną inteligencję i broń jądrową. Dzisiaj ludzkość trapią wojna w cyberprzestrzeni, mała liczba lajków oraz… lęk przed imigrantami.

Ten ostatni jest mocno eksploatowany, a bohaterowie muszą przekroczyć granicę Meksyku oraz Stanów Zjednoczonych. Kojoty, którzy transportują nielegalnie ludzi przez mur, są pokazani jako ci dobrzy. Oficerowie w obozie internującym cudzoziemców są natomiast przerysowanymi i źli. Do tego film, który celebruje przemoc, nabija się z zamiłowania mieszkańców Teksasu do broni palnej.

A najgorsze jest to, że chociaż nie jest zły per se, to jako całość i tak się nie broni.

REKLAMA

Same efekty specjalne oraz dźwiękowe robią robotę. Uderzenia gradu pocisków w metalowy szkielet Terminatora aż świdrują w głowie widza. Robi też wrażenie liczba planów zdjęciowych – mamy i pościg samochodowy za dnia, i loty helikopterami oraz samolotami. Odwiedzamy jakąś fabrykę, placówkę wojskową, obóz dla nielegalnych imigrantów i wiele innych miejsc. Tego produkcji nie odmawiam.

Rozumiem też, że Dani miała być everymanem, z którym widz się identyfikuje, a film wraca do korzeni. Na papierze to może gra, ale w praktyce jej historia nie budzi takich emocji jak rodziny Connorów. Zarówno nowa protagonistka, jak i jej towarzysze, to bardziej chodzące archetypy niż ludzie z krwi i kości. „Terminator: Mroczne przeznaczenie” to zaś w rezultacie poprawna, ale mało interesują powtórka z rozrywki.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA