„The End” Tomasza Mandesa okazał się filmem niewątpliwie lepszym od „365 dni”, które wyreżyserował wraz z Barbarą Białowąs. Lepszym o tyle, że nieszkodliwym, choć zdecydowanie bardziej chaotycznym na poziomie scenariusza.
OCENA
Trend promowania polskich filmów hasłami w stylu „mroczna strona branży” czy „obnażanie mechanizmów” od dobrych kilku lat ma się całkiem nieźle, choć ostatecznie każdorazowo przekłada się co najwyżej na obnażenie scenopisarskiej indolencji. Nie inaczej jest w przypadku „The End”, który Mandes wyprodukował wraz z Ewą Lewandowską. Producenci zapowiadali swój film jako „kontrowersyjną czarną komedię związaną z mechanizmami showbiznesu”, twórczo odnoszący się do okresu pandemii.
Obraz Mandesa ma tak naprawdę bardzo niewiele wspólnego z kulisami showbizu; autorzy większość uwagi poświęcają odkryciu przed widzem prawd objawionych: artyści i celebryci mogą nie być tacy, jak się wydają. Posiadają też inne oblicza niż te, które ukazują na ekranach, w wywiadach i na ściankach. Więcej: zdarza się, że robią innym świństwa, wpadają w nałogi, mają wiele słabości, o których nikomu nie mówią, a także niełatwą przeszłość. Spodziewalibyście się?
„The End” opowiada historię siedmiu sław, które w środku pandemii przyjmują propozycję wzięcia udziału w pewnej sieciowej grze.
Siedząc przed komputerowymi kamerami we własnych domach wcielają się w wykreowane na potrzeby gry postacie, by następnie – cały czas improwizując w tym specyficznym role-play'u – dotrzeć do finału realizowanego scenariusza i odnaleźć zabójcę „gospodarza” fikcyjnego domostwa, w którym wirtualnie się znajdują. Całość rozgrywa się na żywo i jest śledzona przez internautów. Wkrótce zabawa zaczyna mieszać się z rzeczywistością; na jaw wychodzą kolejne niewygodne fakty z życia aktorek i aktorów, którzy odsłaniają swoje prawdziwe oblicza. Scenariusz inspirowany jest prawdziwymi wydarzeniami; podobno każda z afer, w którą zamieszani są bohaterowie filmu, miała miejsce w rzeczywistości i dotyczyła rzeczywistych członków showbizowej śmietanki.
Cały obraz potyka się na nieprzemyślanym, chaotycznym scenariuszu; to nie historia o showbiznesie, a o ludziach: siódemce, której twarze widzimy na ekranie przez większość seansu. I tak oto rdzeń filmu stanowią postacie napisane skandalicznie powierzchownie. Dwie godziny słownych przepychanek i rzucania mięsem, a jedyne, czego dowiemy się o granej przez Witkowskiego postaci, to że dużo ćpa, zaś pod koniec, nie inaczej, że to wszystko przez jego mamę i reżysera, który podsuwał mu koks pod sam nos. Wspomniany rdzeń jest zatem nieciekawy, przewidywalny i nieangażujący. Wątki przeplatają się bez ładu i składu, dramaturgia kona w konwulsjach już po pierwszym akcie, fabularna wolta rozczarowuje, a zapowiadane elementy thrillera opierają się na kilku minutach nieudolnie budowanej atmosfery niepokoju, która błyskawicznie rozłazi się na nietrafionych i niedorzecznych pomysłach. Całości nie ratują ani humor z wąsem, ani krępujące dialogi, choć dobre słowo można powiedzieć o audiowizualnej estetyce: są chwile, gdy całkiem przyjemnie się na to wszystko patrzy.
„The End” zawodzi więc zarówno jako film o showbiznesie, jak i jako film o życiowych zakrętach elit branży filmowej. To narracyjny i fabularny chaos – głośny i kolorowy – w którym twórcy usilnie starali się zaszczepić Komentarz i Wielki Morał (bijąc nim widzów łopatami po twarzach w ostatnich minutach filmu). Bardzo niezgrabnie, trywialnie, bez polotu i, summa summarum, bez sensu.