REKLAMA

Netflix poszedł na zakupy i nabył bardzo dobry kryminał. Frankenstein Chronicles już dostępne - recenzja

The Frankenstein Chronicles to do bólu brytyjska produkcja, którą reklamuje twarz popularnego, lubianego i niezwykle narażonego na filmową śmierć Seana Beana. Niestety, rozpoznawalny artysta nie przyniósł produkcji popularności na miarę Gry o tron. Co nie oznacza, że mamy do czynienia z kiepskim kryminałem. Wręcz przeciwnie.

Recenzja The Frankenstein Chronicles - zabija niesmak po Altered Carbon
REKLAMA
REKLAMA

The Frankenstein Chronicles to kapitalna odmiana po rozczarowującym Altered Carbon. W futurystycznej, cyberpunkowej produkcji główny bohater robił wszystko, tylko nie podążał tropem kluczowego morderstwa. Teraz widz zostaje przeniesiony do XIX-wiecznego Londynu, w którym Sean Bean stara się dojść do prawdy o makabrycznych morderstwach małych dzieci. No i robi to tak, że aż chce się oglądać. W końcu dostaliśmy detektywistyczną produkcję z prawdziwego zdarzenia. Taką, w której widz razem z protagonistą podąża w jasno określonym celu. Chociaż droga jest pełna mroku i ciemności.

The Frankenstein Chronicles nie dostało tyle rozgłosu, na ile zasługuje. Liczę, że to się zmieni.

Gdy w 2015 roku pojawił się pierwszy sezon mrocznego widowiska, mało kto zwrócił na niego uwagę. Brytyjska produkcja nie miała takiej siły przebicia jak Gra o tron czy Westworld. Nie pomogła nawet twarz Seana Beana, który wciela się w głównego bohatera - inspektora brytyjskiej policji Johna Marlotta. Mimo tego dwa lata później pojawił się sezon numer dwa. Kilka chwil po jego emisji Netflix wykupił prawa do dystrybucji poza Wielką Brytanią.

 class="wp-image-136240"

Dzięki temu The Frankenstein Chronicles ma szansę dostać taki rozgłos, na jaki zasługuje. To naprawdę dobry serial detektywistyczny o silnej, gęsto sączącej się atmosferze XIX-wiecznego Londynu. Miejsca, w którym cywilizacja odrzuca oświeceniowy racjonalizm, ponownie dając się oczarować temu, co niematerialne. Brytyjski romantyzm miesza się z cywilizacją wchodzącą w erę rewolucji przemysłowej. Dochodzi do wielkiej kolizji mitów i techniki. Rytuałów oraz nauki. Wszystko to skąpane w charakterystycznej wyspiarskiej mgle, z której wyrasta Big Ben i Pałac Westminsterski.

Ten XIX-wieczny konflikt epok został zrealizowany po mistrzowsku. Rekwizyty, kostiumy, atmosfera - wszystko to zadziałało na sto procent. Oglądanie melancholijnych, wyspiarskich pocztówek jest równie przyjemne, co podziwianie futurystycznych strzelistych wieżowców z Altered Carbon. O ile jednak cyberpunkowa produkcja nie miała do zaoferowania wiele więcej, The Frankenstein Chronicles cechuje bardzo dobra gra aktorska i główny wątek, który spaja zamiast spowalniać.

Wątek tytułowego Frankensteina oraz jego potwora (albo i kilku) bierze widza za zakładnika.

Sezon składający się z sześciu długich odcinków pochłonąłem w jeden dzień. Z kolei niektórych autorskich produkcji Netfliksa nie mogę dokończyć w kilka miesięcy. Tak ciąży mi na wątrobie przesadnie rozciągnięty scenariusz, który mógłby być krótszy o połowę. W The Frankenstein Chronicles jest za to szybko, intensywnie i do syta. W każdym odcinku dzieje się coś ważnego i zaskakującego. Brakuje charakterystycznych wypełniaczy, które mają za zadanie wyłącznie nabić czas siedzenia przed platformą VoD.

 class="wp-image-136246"

Od ekranu nie pozwala odejść zarówno Sean Bean, jak również reszta brytyjskiej obsady. Co europejska szkoła filmowa, to europejska szkoła filmowa. Tutaj nawet statyści grają bardziej przekonująco niż w wielu w pełni autorskich produkcjach Netfliksa. Do tego te kostiumy! Te plany! Te zdjęcia! Zdecydowanie nie szczędzono środków, aby wszystko to wyglądało spójnie, przekonująco i realistycznie. Dzięki temu widz naprawdę spaceruje po XIX-wiecznym Londynie. On tego nie ogląda. On tam jest.

REKLAMA

The Frankenstein Chronicles wyrasta na jeden z najciekawszych nowych seriali, jakie Netflix ma aktualnie do zaoferowania. Chociaż jego premierze na polskiej platformie VoD nie towarzyszy merketingowa pompa, nie zapominajcie o Seanie Beanie i tajemnicy XIX-wiecznego Londynu. To idealna oferta na ciemną i zimną końcówkę lutego. Zwłaszcza dla tych widzów, którzy cenią sobie tę charakterystyczną nutkę na Samotnika z Providence.

Ode mnie solidne siedem pozszywanych kawałków ciała na dziesięć

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA