Trzeci oficjalny album The Weeknd nie przynosi dramatycznych zmian w brzmieniu, ale za to jest wciągającą muzyczną podróżą w czasie i przestrzeni.
Na "Starboy" The Weeknd z głową pełną pomysłów (i masą producentów) podszedł do zabawy z muzyką. Trzonem jego opowieści pozostaje R&B, ale zręcznie miesza ten gatunek z przeróżnymi wariantami muzyki rozrywkowej, po trosze zabierając słuchaczy w podróż po teraźniejszości i przeszłości. Mamy więc i klubowe brzmienia XXI wieku, i odwołania do dance’u z lat 90., jak i synthpopu czy synthwave’u przywołującego mocno dźwięki lat 80.
Tym, co naprawdę udało się The Weeknd jest dodatkowo fakt, że wszystkie te nawiązania do lat 80. i 90., z jednej strony są dość łatwe do wyłapania dla uważnego słuchacza, ale z drugiej strony brzmią nowocześnie, a wręcz tak, jakby to była płyta z przyszłości.
W trochę podobnym kierunku zmierzał Bruno Mars na swojej najnowszej płycie "24K Magic", jednak tym razem to The Weeknd wyszedł obronną ręką i nagrał sporo lepszy album.
Starboy, nagrany razem z Daft Punk oraz Party Monster stanowią idealne otwarcie płyty.
Oba w typowym dla The Weeknd średnim tempie, nastrojowe, ciekawie zaaranżowane, bogate w syntezatorowe dźwięki (Party Monster zaczyna się świetnym synthwave’owym riffem rodem z horrorów Dario Argento). Wokal The Weeknd brzmi świetnie – melodyjnie, kojąco, z lekkością. Pojawiają się wprawdzie momenty, w których The Weeknd korzysta ze znienawidzonego przeze mnie auto-tune’a (naprawdę nie wiem czemu tylu muzyków korzysta z tej abominacji), ale na szczęście nie razi to zbyt mocno.
Ciekawym przypadkiem jest pierwszy w pełni dynamiczny kawałek na "Starboy", czy False Alarm, który oparty jest na mocno nowofalowej rytmice, a w refrenie wchodzi wręcz w rejony... punku.
Dance punk? A proszę bardzo! Do tego klip do False Alarm to wirtuozersko nakręcony krótki film akcji z kamerą w perspektywie pierwszej osoby (reżyserował go twórca filmu "Hardcore Henry").
Rockin z kolei zakorzeniony jest w klubowych dźwiękach XXI wieku oraz eurodance ze schyłku lat 90. XX wieku i z wielkim prawdopodobieństwem zawojuje niejeden parkiet. Momentami brzmi tak, jakby pochodził z jakiejś płyty N’Sync. Czy to wada? Zależy kogo spytać. Moim zdaniem do tańca nadaje się idealnie i zapewne stanie się częstym gościem licznych imprez.
Secrets to kolejny przykład na to, że na "Starboy" The Weeknd postanowił udać się w całkiem ciekawą podróż po przeróżnych wariantach muzyki pop minionych dekad. Ten kawałek to właściwie new romantic i synthpop pełną parą (zresztą zawiera on sample z Pale Shleter grupy Tears for Fears co stanowi jednoznaczny sygnał). To prawdopodobnie utwór, który ma największy potencjał przebojowy z całego albumu.
Stargirl Interlude nagrany razem z Laną Del Rey swoją eteryczną atmosferą przywodzi na myśl płyty Cocteau Twins i przy okazji przedziela on płytę na dwie części.
Ta druga, wprawdzie bardziej jednorodna, jest trochę lepsza, co być może wynika z jej większej spójności.
Tutaj zwraca uwagę Love To Lay, kolejna popowa perełka z producenckiego skarbca Maxa Martina. Kapitalny melodyjny refren po prostu wżera się w pamięć. A Lonely Night (też wyprodukowany przez Martina) to czysty Michael Jackson z czasów "Off The Wall" i "Thrillera". Znakomita, tłuściutka linia basu, oszczędna aranżacja, świetna fuzja disco i funku. Niby melodia z refrenu brzmi jakoś znajomo, ale słucha się tego znakomicie. Jeśli miałbym wybrać swój ulubiony kawałek to byłby to właśnie A Lonely Night.
Klamrą zamykającą album Starboy jest kolejna współpraca The Weeknd z Daft Punk czyli I Feel It Coming.
Piękna mieszanka soulu, R&B i funku, w którym The Weeknd brzmi praktycznie identycznie jak Michael Jackson. Pełen pozytywnej energii, ze znakomitym rytmem, zaśpiewany z wyczuciem - idealny na zakończenie podróży.
Jest w czym wybierać. "Starboy" ma swoje słabe punkty, ale jest ich stosunkowo niewiele i jak na płytę składającą się z 18 kawałków zdecydowana większość z nich jest co najmniej dobra. A to wcale nie takie proste. Już pomijam fakt, że nagranie dobrej popowej płyty jest w ogóle piekielnie trudnym zadaniem.
The Weeknd idealnie wyważył oczekiwania słuchaczy z chęcią poszerzania swoich muzycznych włości, przez co otrzymujemy płytę, jakiej poniekąd mogliśmy się spodziewać, ale też zawierającą trochę muzycznych niespodzianek.
Fani dostają więc logiczną kontynuację The Weeknd jakiego znają i lubią, a sam muzyk z kolei stworzył dla siebie przestrzeń do rozwoju. I wilk syty i owca cała, jak to mówią. A jest to długa płyta (trwa prawie 70 minut), więc The Weeknd mógł się w pełni wyżyć. Nie jest oczywiście "Starboy" żadnym arcydziełem popu, ale w kategorii muzyki rozrywkowej to naprawdę ponadprzeciętny album, który z pewnością nie rozczaruje tych, którzy na niego czekali.