Moje Top 10 utworów muzycznych 2017 r. już znacie. Lista wzbudziła sporo kontrowersji, choć uprzedzałem - od dawna wiem, że mój muzyczny gust jest daleko od mainstreamowego.
Tym razem przedstawiam Wam mój najważniejszy muzyczny ranking roku - podsumowanie 10 najlepszych albumów wydanych w minionym, 2017 roku.
Takie zestawienie prowadzę od 1994 r. To dla mnie swoisty rytuał, że w okresie świątecznym zastanawiam się, co najbardziej podobało mi się w muzyce w mijającym roku.
Przez te wszystkie lata, gdy prowadzę swój ranking, mogę obserwować nie tylko to, jak zmienia się mój gust muzyczny, ale jak mocno zmienia się też dobra muzyka rozrywkowa.
2017 r. nie był przesadnie udanym rokiem dla dobrej muzyki. Nie ukazały się przełomowe albumy, nie wybuchła żadna nowa supernowa, która wbiłaby się do mojego topu ulubionych artystów. Niemniej jednak kilka perełek dało się w 2017 r. odnaleźć.
10. Marilyn Manson - Heaven Upside Down
Nie jestem przesadnie wielkim fanem Mansona, bo uważam ten amerykański zespół za grający mocno pod publiczkę. Niemniej jednak album „Heaven Upside Down” jest bardzo udany. Jak pisaliśmy w recenzji płyty: “Heaven Upside Down” to raczej powrót do starych motywów aniżeli jakikolwiek progres, także w warstwie tekstowej. Ale na swoim dziesiątym albumie Marylin Manson dowodzi, że czasem lepiej nie eksperymentować, bowiem wystarczy trzymać się wcześniej obranej ścieżki i wykonać swoją robotę najlepiej, jak się potrafi. Zdanie do dziś podtrzymujemy.
9. The Killers - Wonderful Wonderful
Czasy „Hot Fuss” i „Sam’s Town” już dawno minęły. The Killers grają dziś nieco inną muzykę, niż wtedy, gdy zaczynali swoją wielką karierę. Dojrzalszą, bardziej wyrachowaną, ale też nieco mniej spontaniczną i zaskakującą. Niemniej jednak album „Wonderful Wonderful” to dobry powrót po najsłabszej płycie w dyskografii Zabójców „Battle Born”. – Nie powinniśmy go wydawać. Przepraszamy za niego – mówił w wywiadach wokalista grupy Brandon Flowers. – Chcieliśmy nagrać dorosłą wersję „Sam’s Town” – dodawał, co samo w sobie niosło potężną obietnicę. Czy to się udało? Nie wiem. Wiem tylko, że „Wonderful Wonderful” to dobre 50 minut rocka.
8. Voo Voo - 7
Wojciech Waglewski ma wiele muzycznych wcieleń, a ja najbardziej lubię to jazz-rockowe. I właśnie w takim stylu jego zespół Voo Voo nagrał nową płytę 7”. Ktoś może powiedzieć, że Waglewski ma jedną i tę samą linię melodyczną w większości swoich piosenek. Na “7” zupełnie nie można tego rozpatrywać w kategoriach zarzutu. Jest to bowiem dzieło skończone, które trzeba traktować całościowo. Niech nikt nie próbuje tej płyty słuchać wyrywkowo – kawałek tu, kawałek tam. “7” trzeba chłonąć longiem, w jednym podejściu, inaczej nie ma sensu.
7. The War on Drugs - A Deeper Understanding
W 2014 r. War on Drugd mieli hitowy album „Lost in the Dream”. To jednak było preludium do odnalezienia prawdziwego oryginalnego brzmienia zespołu dowodzonego przez Adama Granduciela, który prezentowany jest na longplayu „A Deeper Understanding”. Piękne, melancholijne gitarowe granie, niespiesznie rozwijane liryczne motywy - War on Drugs zachwycili nie tylko mnie, ale potężną grupę słuchaczy w serwisach streamingowych.
6. White Lies - Friends
Kariera White Lies nie potoczyła się tak, jak większość obserwatorów sceny muzycznej oczekiwali po debiucie „To Lose My Life” z 2009 r. czy po drugim albumie „Ritual” - pełnych radiowych hitów. Z biegiem lat i kolejnych albumów zainteresowanie brytyjskim zespołem malało, choć to nie znaczy, że przestali nagrywać dobre płyty. Ja jestem wiernym fanem White Lies, których nazywam następcami Division Joy. Grają melodyjnego synth-rocka z festiwalowymi ambicjami. Mają świetne linie melodyczne i bardzo proste zapamiętywalne aranże.
5. Tim Bowness - Lost in the Ghost Light
Wokalista genialnego zespołu no-man (tworzonego w duecie ze Stevenem Wilsonem) od jakiegoś czasu występuje też solowo. I nagrywa płyty niczym żywcem wyjęte z minionych epok. „Lost in the Ghost Light” brzmi jak niewydana, zapomniana płyta Marillion z początku lat 80. To koncept album okraszony aranżacją w gatunku rocka progresywnego. Jestem wielkim fanem wokalu Tima Bownessa - niby w każdym kawałku śpiewa w podobny sposób, ale jednak jest w każdym z nich element jakiejś nie do końca dającej się zwerbalizować magii. Tim potrafi zahipnotyzować słuchacza w taki sposób, że zanim się spostrzeże kończy się album, a w sercu powstaje nieokiełznana chęć ponownego wciśnięcia przycisku play.
4. Cigarettes After Sex - Cigarettes After Sex
Wspaniały debiut amerykańskiego zespołu z pogranicza indie i alternatywnego rocka. Czarujący wokal Grega Gonzaleza (nie mogłem uwierzyć, że to nie kobieta śpiewa…), niespieszne aranżacje i niezwykle liryczne miłosne wyznania. Nie jest to przy tym prosta muzyka dla każdego. Jej odbiór wymaga skupienia i zastanowienia się nad każdym wygranym dźwiękiem i wyśpiewaną frazą. Dźwięki na tej płycie hipnotyzują. Warto się tej hipnozie poddać, bo rezultaty są oczyszczające.
3. Steven Wilson - To the Bone
Steven Wilson – guru sceny rocka progresywnego – nagrał w 2017 r. popową płytę. No, popową w kategoriach macierzy, z której się wywodzi. Dla innych artystów, tych na co dzień bardziej popowych, album „To the Bone” byłby pewnie traktowany jako najbardziej alternatywne dzieło w dyskografii. Jak zwał, tak zwał. Ważne, że Steven Wilson potwierdza jedno – jest jednym z najbardziej utalentowanych muzyków na współczesnej scenie muzycznej. „To the Bone” to album, który brzmi niczym hołd dla popularnych artystów muzyki pop z lat 80. i 90. Można tu wyczuć ducha Abby, Tears for Fears, Petera Gabriela czy Depeche Mode. To ten sam podobny styl prowadzenia muzycznej narracji – z pięknymi melodiami, maestrią klasycznie pop-rockowych aranżacji, gitarowymi solówkami. I sporo bezpośrednich nawiązań do dokonań wielkich poprzedników. Piękna, dojrzała płyta.
2. The Attic Sleepers - Transit
Jak dla mnie debiut roku! Duński duet zachwyca albumem „Transit”. Panowie grają coś w rodzaju soft rocka z bardzo dobrymi aranżami. No i ta trąbka, która jest chyba najbardziej charakterystycznym elementem zespołu. Ja wiem, że dziś już tak się nie gra – na klasyczną gitarę, na tradycyjne aranże giatorowo-fortepianowe, z naturalnym podziałem na zwrotka/refren/bridge. Panowie z Attic Sleepers brzmią jak rodem wyjęci z lat 90. I pewnie dlatego tak bardzo mi się podobają!
1. London Grammar - Truth Is a Beautiful Thing
London Grammar zdecydowanie wygrali u mnie 2017 r. To odkrycie roku, najlepszy wokal roku (Hanna Ried), najlepszy utwór roku (Big Picture), no i nie mogło być inaczej - najlepszy album roku. „Truth Is a Beautiful Thing” to dzieło kompletne. To długi album pełen różnych momentów kulminacyjnych. Zaczyna się potężnie od przebojowych numerów: „Rooting for You”, wspomnianym wybitnym „Big Picture”, „Wild Eyed”, hitowym singlem „Oh Woman Oh Man”, by następnie zakończyć pierwszą część płyty doskonałym „Hell to the Liars”. I gdy wydaje się, że już wiemy, co się będzie działo do końca albumu, zespół zmienia stylistykę. „Everyone Else” wprowadza nowy klimat - nieco żwawszy, z nieco większym użyciem instrumentów perkusyjnych. I tak jest aż to „Who Am I”. W trzeciej części płyty dostajemy jeszcze inny zestaw utworów - trudniejszych, z bardziej skomplikowaną frakturą. Ta płyta to potęga, to dzieło kompletne, wydawałoby się, że apogeum artystycznych uniesień zespołu. A to tymczasem dopiero drugi album tej brytyjskiej kapeli, z doświadczenia wielu lat muzyki rozrywkowej - najtrudniejszy. Jeśli jednak London Grammar brzmią tak dojrzale i tak ambitnie na drugim albumie, to można liczyć nie na to, że albumy 3, 4 i 5 będą czymś z gatunku absolutnych przełomów rynkowych. Moim marzeniem i celem na 2018 r. jest zobaczyć Hannah Ried i zespół na żywo. Ponoć jest szansa, że przyjadą do Polski!