W przypadków większości produkcji z Hollywood, zdarza się taki moment, kiedy nagle jakiś producent przypomina sobie o jakimś „starociu” i postanawia go odkurzyć. Pal licho reżyserów i producentów, którzy chcą, aby ich remake był nowym (sensownym) spojrzeniem na kultowe dzieło albo „odświeżeniem” filmu, który zdążył się przez lata zestarzeć. Inaczej jednak sprawy się mają, gdy chodzi tylko o kasę albo (o litości!) o zniszczenie legendy oryginału, przez autorską wizję, nie mającą żadnych logicznych podstaw.
Takich filmów zdążyło się przez lata trochę zebrać, a w ostatnim czasie nastąpił prawdziwy bum na remake’i (chociażby najnowszy RoboCop), a sporo jeszcze przed nami – za miesiąc Godzilla, a w dalszej przyszłości Gremliny, Dirty Dancing, Escape From New York, Highlander, The Naked Gun i wiele, wiele innych. Spośród tych złych remake’ów wybrałem dziesięć takich, przy których mam ochotę płakać i pytać – z rękoma skierowanymi ku niebu – „dlaczego?”. Poznajcie Top 10 najgorszych remake’ów.
10. Planeta Małp (2001, reż. Tim Burton)
Nielogiczny, irytujący, z debilnym scenariuszem. Dlaczego reżyser, który nakręcił Edwarda Nożycorękiego, Sok z Żuka i (najlepszego) Batmana, stworzył film, który od 13 lat ciągle irytuje fanów oryginalnej Planety Małp (1968) i Boulle’a (twórcy książki, która stała się podstawą do stworzenia serii filmów)? Do diaska! Nie mam pojęcia jak to się stało, ale jedyne dobre elementy w tym filmie, to aktorstwo (ze wskazaniem na Tima Rotha) i realizacja. Każda inna rzecz leży i kwiczy. Wspomniałem, że aktorstwo jest ok, i tyczy się to prawie całej obsady, prawie… z wyjątkiem Wahlberga, który zachowuje się jakby podczas każdej kręconej sceny, ktoś z obsługi planu wkładał mu do kostiumy wielki kij i wpychał go tam, gdzie nie potrzeba. Absolutnie bezbarwna kreacja Wahlberga, to i tak nic przy bezsensownej fabule filmu, w której pojawiają się momenty, gdzie widz przez cały seans wygląda mniej więcej tak…
9. Zgon na pogrzebie (2010, reż. Neil LaBute)
Ach ci Amerykańcez Hollywood, jak nie sięgną po jakiś przebój z Azjii, to z Europy. Czasami taka amerykańska wersja wychodzi średnio, a czasami kompletnie do pupy. Zgon na pogrzebie to przykład tego drugiego i powód do zadawania pytania – po co? Po co tworzyć afroamerykańską wersję całkiem niezłej (ale nie genialnej zauważmy) komedii brytyjskiej? Jaki w tym sens? Tym bardziej, jeśli mamy scenariusz ten sam, dialogi te sami, zatem wersja LaBute różni się od oryginały tylko zmianą obsady? I do tego jeszcze obsadzenie Chrisa Rocka w rolach głównych, jezu…
8. Oldboy. Zemsta jest cierpliwa (2013, reż. Spike Lee)
Oldboy, „świeżak” na naszej liście, film nakręcony po 10 latach od premiery oryginalnej, koreańskiej wersji (w reżyserii Chan-wook Parka) i film który był całkowicie zbędny. To znaczy, że za stworzeniem remake’u Oldboya nie stał żaden racjonalny powód (nie licząc kasy), po prostu „made in USA”, co w tym konkretnym przypadku okazało się tanią podróbką. Tanią, czyli dostosowaną do umysłu przeciętnego amerykańskiego widza, który zapewne nie zrozumiałby wersji oryginalnej. Od czego więc jest Hollywood? Ano właśnie od tego, żeby łopatologicznie tłumaczyć zagraniczne filmy, dla obywateli USA.
7. Coś (2011, reż. Matthijs van Heijningen Jr.)
Hollywood chyba zapomniało, że genialna produkcja Carpentera z 1982 roku jest remake’iem, ponieważ postanowiono nakręcić kolejny, będący w zasadzie tym samym filmem, który ludzie widzieli już 32 lata temu. Ten sam, tylko bez ciężkiego klimatu (braku zaufania i strachu), jaki czuliśmy u Carpentera i bez efektów specjalnych Roba Bottina. Wiem co powiecie, Coś z 2011 to przecież prequel, nie remake, a moim zdaniem właśnie nie. Film stara się być prequelem, ale nim nie jest. To znaczy film Matthijsa van Heijningen Jr. ma wyjaśniać coś, co w zasadzie wiemy już z wersji Carpentera. Z filmu z 1982 dowiedzieliśmy się, że Norwegowie odnaleźli ciało kosmity, obóz spłonął i wszyscy zginęli, czyli… tako samo jak w przypadku obozu Amerykanów. Coś z 2011 nie jest w zasadzie złym filmem, może nawet godnym polecenia, ale tylko dla tych, którzy nie widzieli wersji Carpentera.
6. Wehikuł Czasu (2002, reż. Simon Wells)
Simon Wells, praprawnuk pisarza Herberta George’a Wellsa (autora powieści Wehikuł Czasu z 1895), postanowił w 2002 roku wykorzystać swoje nazwisko i… splamić je w haniebny sposób – reżyserując badziew sci-fi, który nie potrafił się obronić w żaden sposób. Pierwsza ekranizacja powieści Wellsa miała miejsce w 1960 roku, za tym dziełem stał jeden z najlepszych reżyserów science-fiction George Pal, który stworzył dzieło wybitne, piękny obraz, wykorzystujący świetne efekty specjalnie – jak chociażby pomysł wykorzystania zdjęć time-lapse, jako tło do zmieniającego się świata – za które zgarnął Oscara. Niestety, ale wersja Simona Wellsa nie zachwyca ani efektami specjalnymi, ani nowatorskim podejściem do fabuły, ani aktorstwem. Co więcej, budzi jedynie zgorszenie, przez wgląd na kiczowatość i skupienie się na wątku miłosnym, zamiast na potędze ludzkiego umysłu, dążącego do przekraczania granic.
5. Omen (2006, reż. John Moore)
Omen 2006 to klasyczny odgrzewany kotlet, którego nikt nie chce jeść, a restauracja ciągle serwuje. Klasyczny horror o Antychryście z 1978 okazał się wielkim przebojem i do dziś jest przez wielu uważany za jeden z najlepszych horrorów, opartych o wątki satanistyczne i biblijne. Z taką legendą można by się brać się za bary, gdy nowa wersja może wnieść coś nowego albo, gdy chociaż pozwala na jakieś kosmiczne efekty specjalne, które były niedostępne „x” lat temu. Problem Omena z 2006 leży właśnie tutaj, nic nie stało za stworzeniem remake’u, bo scenariusz ten sam, historia taka sama, więc – po raz kolejny można spytać – po co? Co gorsza, remake nie wzbudzał już takich emocji jak oryginał i to nawet nie z takiego powodu, że ktoś oglądał już film wcześniej, więc wiedział co się wydarzy, ale dlatego, że Omenowi Moore’a zabrakło charakteru i klimatu. Bohaterowie nie przekonywali do siebie, piekielny Damien nie był taki piekielny jak wcześniej, a Robertowi Thornowi (przybranemu ojcu Damiena) ciężko było nawet współczuć, czy kibicować. Ot taki pospolity horror, jakich wiele, obdarty ze świetności oryginału.
4. Godzilla (1998, reż. Roland Emmerich)
Godzilla z 1998 to przepiękny przykład tego, jak Hollywood chcąc stworzyć własną wersję dobrego, azjatyckiego filmu, tworzy kompletny koszmar, w tym przypadku śniący się fanom wielkiej jaszczurki z Japonii. Godzilla – jako najsłynniejszy kaiju – dorobiła się 28 (lepszych i gorszych) filmów ze swoim udziałem. Całkiem sporo, ale tylko jedna produkcja wywołała ogromne zamieszanie i rzesze głosów krytycznych – remake Godzilli z 1998 roku, w reżyserii Rolanda Emmericha (Dzień Niepodległości, Świat w płomieniach, Pojutrze). Przeniesienie wielkiego potwora z Tokyo do Nowego Jorku było złym pomysłem, a zamiana człowieka w zielonym stroju na stworzonego komputerowo „dinozaura” jeszcze gorszym…
3. The Wicker Man (2006, reż. Neil LaBute)
LaBute drugi raz pojawia się na liście i drugi raz udowadnia, że reżyserię powinien odpuścić, a sam zająć się czymś bardziej pożytecznym. The Wicker Man (w polskiej wersji Kult), to remake świetnego horroru o tym samym tytule, z 1973 roku w reżyserii Robina Hardy’ego. Film LaBute’a jest niedorzeczny i zły, że po całym seansie człowiek czuje się tak, jakby ktoś mu wywiercił dziurę w czaszce, wlał do niej benzyny, a potem ją podpalił. Horror – z zasady – ma straszyć, a Wicker Man (2006) jest śmieszny, momentami nawet bardzo. Natomiast wisienką na torcie jest Nicholas Cage, którego gra aktorska powali na kolana nawet występy braci Mroczków.
2. Och Karol 2 (2011, reż. Piotr Wereśniak)
Kolejny film na liście udający coś, czym nie jest. Och Karol z “2” w tytule ma sugerować, że jest sequelem, ale nim nie jest. Czym jest? Typową polską, śmieciową komedią romantyczną (z Adamczykiem), której nie da się oglądać, nieśmieszny żart kinematografii polskiej, który powoduje ogromny grymas bólu na twarzy. Sztuczny świat, plastikowe postacie, żenujący poziom dialogów i scenariusza, który porównać mogę jedynie do Kac Wawy. Oryginalny Och Karol z 1985 (z Janem Piechocińskim w roli głównej) nie był filmem, ekhm, „wybitnym”, ale przy wersji Wereśniaka wydaje się być świetnym filmem, pełnym humoru i suspensu.
1. Man of Steel (2013, reż. Zack Snyder)
Tak naprawdę, Man of Steel powinien stać duuużo wyżej niż ostatnie pozycje i summa summarum jest całkiem niezłym filmem… o ile ktoś nie znał wcześniej Supermana, nie czytał komiksów i nie oglądał filmu z Christopherem Reevem w roli głównej. W zasadzie pod względem realizacji, to film Singera Superman: Returns z 2006 jest gorszy, ale to Man of Steel Snydera zrujnował ikonę popkultury jaką jest Superman, a do tego traktował widza jako półgłówka, który sam nie potrafi wyciągnąć logicznych wniosków, i którego trzeba cały czas trzymać za rączkę. Za zniszczone dzieciństwo i potraktowanie Supermana jak kosmicznego bezmózgowca, Man of Steel musi być na pierwszym miejscu.