„Toy Story” jest dla animacji tym, czym dla kina science fiction okazał się „Matrix” – filmem ponadczasowym, który wyznaczył nowy kierunek kinu.
Pamiętam, jak jeszcze jako kilkuletni chłopiec oglądałem po raz pierwszy na VHS „Toy Story”. Tych kilkanaście lat temu film robił PIORUNUJĄCE wrażenie pod względem technicznym. Była to pierwsza pełnometrażowa animacja komputerowa. Oczywiście wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, co nie zmienia faktu, że i tak byłem zachwycony tym, co widziałem. A najlepsze jest to, że pomimo upływu blisko 20 wiosen od premiery przygody Chudego i pozostałych zabawek nadal wyglądają imponująco i doskonale bawią – starsze i młode pokolenia.
Magia „Toy Story” tkwi w jego oryginalnych i przezabawnych postaciach. Zabawki mieszkające w pokoju Andy'ego to bardzo zgrana paczka. Wszystkie są jednak zupełnie inne. Pamiętacie Pana Bulwę, strachliwego Rexa lub doskonale radzące sobie z trudnymi zadaniami zielone żołnierzyki? A są przecież jeszcze Chudy i Buzz – dwie najważniejsze postacie, których początek znajomości obfitował w wiele zabawnych sytuacji.
Produkcja nadal ma w sobie ogromne pokłady humoru. Obecnie w tego typu filmach jednocześnie próbuje się zadowolić młodego i starszego widza, któremu od czasu do czasu serwuje się komizm zrozumiały tylko dla niego. W efekcie jednak nikt nie jest w pełni zadowolony. „Toy Story” natomiast posługuje się prostym, lecz i tak całkiem błyskotliwym humorem zrozumiałym dla starszych i młodszych. A przy tym pozostaje produkcją wypełnioną akcją, jak na przykład efektownym pościgiem za ciężarówką, który przed laty oglądałem z wypiekami na twarzy.
Do dziś „Toy Story” jest dla mnie reliktem dzieciństwa. Losy Chudego, Buzza i całej reszty to kino, które niewątpliwie tworzono z ogromną pasją. Kontynuacje, mimo że dobre, nie były w stanie dorównać magii pierwszej części, do której zawsze, nawet za 20, 30 czy 50 lat, warto będzie wracać.