Zapewne większość z was, gdybym zapytał o najlepszy film będący adaptacją komiksu przed erą Disney/Marvel, odpowiedziałaby „Batmany” Nolana. A przed tym? Długo, długo nic i „Batman” Burtona z 1989 roku, a jeszcze wcześniej „Superman” Donnera. Łatwo w tym miejscu przeoczyć bardzo ważną fazę dla rozwoju adaptacji komiksów na srebrnym ekranie, fazę Singera. Bryan Singer jest tym człowiekiem, który pokazał wszystkim, jak powinno się robić filmy o superbohaterach. Dzięki bogom, na jego celowniku znaleźli się marvelowscy mutanci, a wśród nich najbardziej znana grupa, czyli X-Men.
Do 2000 roku, większość adaptacji komiksowych sięgała dna. Począwszy od „Batman & Robin” Schumachera, przez „Tank Girl”, „Spawn”, „Steel” (obrzydlistwo), „Punishera”, a kończąc na „Kapitanie Ameryce” (oczywiście tym z 1990 roku). Wyjątki jak wspomniałem się zdarzały, ale można je było wymienić na palcach jednej ręki, np. „Blade”, „The Crow, „Sędzia Dredd” z 1995 roku oraz – chociaż to bardzo naciągane – „Wojownicze Żółwie Ninja”.
W 2000 roku los uśmiechnął się w końcu do nerdów, w szczególności tych od Marvela, ponieważ na horyzoncie pojawił się 35-cio letni Bryan Singer z najlepszym (ówcześnie) filmem opartym o komiksy tj. „X-Men”. Przeprawa z najsłynniejszymi mutantami Marvela była jednak dosyć długa, a zaczęła się w 1989 roku, kiedy to Stan Lee oraz Chris Claremont (twórca najdłużej wydawanego komiksu o X-Menach „The Uncanny X-Men”) rozmawiali z Jamesem Cameronem oraz wytwórnią Carolco Pictures („Terminator”) o możliwej adaptacji komiksowych przygód mutantów. Jak jednak historia pokazała, nic z tego nie wyszło. Cameron chciał się zająć kręceniem filmu o Spider-Manie, ale jak to się skończyło również doskonale wiemy – nie najlepiej. Wytwórnia Carolco Pictures zbankrutowała, a prawa do X-Men przeszły do Marvela, a Spider-Manem zajął się Sam Raimi z ramienia Sony Pictures Entertainment.
Nie było jednak najmniejszym powodów do płaczu, bo wszystko się pięknie skończyło. Dzięki popularności kreskówki „X-Men” na kanale Fox Kids (1992-1997), 20th Century Fox zwróciło swoją uwagę na komiksy Marvela i w 1994 roku nabyło prawa do marki X-Men. W 1996 roku Singer podpisał kontrakt na wyreżyserowanie filmu i wszystko potoczyło się już dosyć szybko – chociaż pierwszą osobą, której zaproponowano tę pracę był Robert Rodriguez. Co ciekawe, w pierwszej grupie scenarzystów (zastąpionych później przez m.in. Singera, Eda Solomona i Davida Haytera) pojawił się Joss Whedon („Avengers”). Do tej pory ciekaw jestem, jak „tamci” X-Meni Whedona mogliby wyglądać, gdyby wcześniejszy projekt doszedł do skutku.
Gdy przyszła kolej na obsadę, decyzje podjęte w tamtym czasie mogą nas – z dzisiejszej perspektywy – szokować. Singer w roli Logana/Wolverine’a chciał obsadzić… Russella Crowe. Na szczęście on jak i następny w kolejności Dougray Scott odrzucili propozycję Singera, a na ich miejsce wszedł Hugh Jackman. Co by było, gdyby jednak Jackman nie dostał tej propozycji i na jego miejsce wszedłby kto inny, np. Keanu Reeves? Brr, aż strach pomyśleć.
Jak 2000 rok pokazał, Singer w roli reżysera oraz współscenarzysty sprawdził się znakomicie, a jego „X-Meni” pokazali, jak film o komiksowych superbohaterach powinien wyglądać. Dzieło ze stajni Foxa okazało się hitem i zostało dobrze przyjęte zarówno przez krytyków, jak i fanów serii X-Men oraz stało się nowym etapem w historii adaptacji komiksów. Singer udowodnił światu, że takie filmy również mogą być dobre, że potrafią się sprzedać i nie być jedną wielka klapą (jak „Batman i Robin”).
„X-Men” mimo paru wad fabularnych i średniej jakości efektów specjalnych, zasługiwało na liczne oklaski z każdej strony. Widzowie, nieprzyzwyczajeni do traktowania superbohaterów w troszkę poważniejszy sposób, nie byli przygotowani na takie widowisko (pamiętajmy, że to przed nolanowskie czasy). Między postaciami Singera czuć było chemię i specyficzny klimat znany nam z komiksów – najlepszym przykładem będzie tu scena przeszycia na wylot Rogue przez Logana. Aktorzy spisywali się w swoich rolach świetnie, chociaż Patrick Stewart (Charles Xavier), Ian McKellen (Magneto) i High Jackman z pewnością błyszczeli na tle reszty najbardziej. Oczywiście brawa dla aktorów się należą, ale nie byłoby co grać, gdyby postacie nie były tak świetnie napisane. To właśnie w kreacji bohaterów leżała siła tego filmu, ponieważ akcja… Powiedzmy, że akcja do najlepszych nie należała.
Singer miał jednak summa summarum dosyć proste zadanie do wykonania, ponieważ konkurencja praktycznie nie istniała wtedy, a materiałów źródłowych było co nie miara. Reżyser mógł wybierać sobie takich albo innych X-Menów (ubierając ich trochę jak w „New X-Men” Granta Morrisona), a fani komiksów nie mieliby jeszcze tak bardzo pobudzonych apetytów jak teraz, więc i oczekiwania były mniejsze. Problemem było było wypośrodkowanie fabuły w taki sposób, aby ona zjadliwa zarówno dla tych, co na komiksach się znają, jak i dla tych, którzy mutantów kojarzą jedynie z horrorów. X-Meni musieli być zrozumiali dla obydwu stron widowni. Złotym środkiem było zatem ukazanie bohaterów na wpół realistycznie, oczywiście tam gdzie się dało, np. w strojach. Singer jednak nie zapomniał jednak przy tym o meta – humorze, czego wyrazem było zdziwienie Wolverine’a gdy dowiedział się, że ma siebie ubrać skórzane „coś”.
Sukces „X-Men” był jednak niczym przy sequelu. „X-Men 2” (2003) było znacznie, znacznie lepszym filmem, przy którym wszystkie dotychczasowe filmy o superbohaterach mogły jedynie udawać, że bazują na komiksach. Singer zrozumiał błędy sprzed trzech lat, a następnie wydobył wszystko co najlepsze z pierwszej części. Za wszelkie wyjaśnienia powinna w zasadzie wystarczeć pierwsza scena walki, gdy Nightcrawler w spektakularny sposób rozbraja agentów ochrony w Białym Domu. Coś fantastycznego, a to przecież 2003 rok, nikt się wtedy takich rzeczy nie spodziewał! Efekty specjalne w tych ujęciach powalały na kolana. Mimo upływu 11 lat, do dzisiaj robią na mnie nie małe wrażenie. Dodajmy do tego scenę ucieczki Magneto z więzienia oraz walkę Wolverine’a z Lady Deathstrike (a raczej Death Stryker zważywszy na jej „uwiązanie” do Williama Strykera).
Sceny walki były zjawiskowe i nie można temu zaprzeczyć, jednak Bryan Singer nie tylko na tym się skupił. Bardziej istotny jest fakt, że każda postać w „X-Men 2” była ważna (pomijając Lady Deathstrike) i pokazana w taki sposób, na jaki zasługiwała. Na przykład Nightcrawler jako bardzo wierzące „dziwadło” z ranami na ciele, Iceman zmagający się z niezrozumieniem ze strony rodziny i oczywiście Rogue, która musiała borykać się z problemami typowymi dla nastolatki i mutanta. Wątek Wolverine’a (tajemniczej przeszłości) był chyba z tego wszystkiego najciekawszy i nigdy później, w żadnym filmie, historia Logana/Wolverine’a nie była już tak ciekawa jak w „X-Men 2”. Przykro więc człowiekowi było, gdy nadszedł rok 2006 i „X-Men: Ostatni Bastion”.
Tym razem reżyserem nie był już Singer a Brett Ratner. W zasadzie na stołku miał zasiąść Matthew Vaughn („Kick-Ass”, „X-Men: Pierwsza Klasa”), ale ten w ostatniej chwili zrezygnował. Z perspektywy czasu można się tylko domyślać, jak sprawy z trzecią częścią X-Men wyglądałyby, gdyby Vaughn jednak pozostał na stanowisku. „Kick-Ass” czy X-Men: Pierwsza Klasa” pokazują, że mogłoby być znacznie lepiej, a niestety Ratner zmarnował wielką okazję i nie wykorzystał w pełni potencjału, jaki niosło za sobą „X-Men: Ostatni Bastion”. Film Ratnera wydawał się bardzo nieprzemyślanym konceptem, o czym brak Cyclopsa w fabule chyba najdobitniej świadczy. Scenariusz zdawał się przeskakiwać nielogicznie z miejsca na miejsce (wątek leku na mutacje oraz Dark Phoenix) powodując jedynie ból głowy. Poza tym niektóre momenty (jak ukazanie mutacji u Warrena Warthingtona) wydawały się być na siłę patetyczne i zmuszać widza do współczucia. Ciężar części pierwszej i drugiej (ludzie kontra mutanci) został tutaj zastąpiony po prostu walką z Dark Phoenix, czyli jednym słowem nuda. Jeżeli jednak „X-Men: Ostatni Bastion” można określić jako średni, to kolejna część opowieści o X-Menach, była kinowym totalnym niewypałem i napluciem w twarz fanom Marvela (szczególnie Deadpoola…).
„Wolverine” z 2009 roku (reż. Gavin Hood) nie zasługuje nawet na wymienienie pośród dzieł Singera czy Ratnera. Film nie jest niczym więcej jak pokazem największej w historii ludzkości głupoty, nudy i zmasakrowaniem bohaterów Marvela. Dla przykładu, Sabretooth w pierwszym filmie (Singera) został trochę odstawiony na bok, odegrał swoją część i został pozostawiony samemu sobie, można się jeszcze z tym pogodzić. Nie można natomiast pogodzić z tym, że w „Wolverine”, postać ta została najpierw wzniesiona na piedestał (bądź co bądź, ważny bohater dla fabuły), a następnie obrzucona pomidorami przez scenarzystów i reżysera, ukazujących Sabretootha jako wioskowego głupka.
Twórcy filmu najwyraźniej chcieli urządzić widzom pokaz wrestlingu na ekranie, podczas którego Sabretooth mógłby się naparzać, walić, bić, gryźć z Wolverinem i w zasadzie nic poza tym. Dodatkowo fabuła była momentami tak absurdalna, że można być pewnym, iż tak naprawdę scenariusz pisało grono średnio inteligentnych szympansów. Przykłady mógłbym wymieniać przez kolejnych paręnaście akapitów. A „wisienką” na torcie (a raczej kupie g…) były „miażdżące efekty specjalne… W skrócie, dno dna.
Gorzej być już nie mogło i Fox najwyraźniej to zauważył, ponieważ zatrudnił wreszcie kogoś utalentowanego, żeby wyreżyserować nowych X-Menów. Matthew Vaughn podniósł upodlonych mutantów i nakręcił o nich nowy film, na miarę XXI-wiecznego kina blockbusterowego. „X-Men: First Class”, to nowe, świeże spojrzenie na komiksy, koncentrujące się na początkach przyjaźni Xaviera z Magneto oraz procesie formułowania się grupy X-Men. Starych (Ian McKellen, Patrich Stewart) zastąpili młodzi (Michael Fassbender, James McAvoy), a fabuła została osadzona w latach 60-tych, co okazało się świetnym posunięciem. Tak samo zresztą jak osadzenie w roli Big Bada Sebastiana Shawa (Kevin Bacon). Oczywiście film nie stronił od błędów (plan Shawa i beznadziejne potraktowanie Emmy Frost), ale klimat filmu był naprawdę wciągający, akcja wartka, a aktorzy spisali się świetnie.
Dwa lata później, mimo że Wolverine (2013) Jamesa Mangolda był słabszy od dzieła Vaughna, widać było wyraźnie, że kierunek w jakim idą filmy z uniwersum X-Men jest bardzo dobry. Nie sądzę, żeby coś złego miało się wydarzyć. Ba, jestem nawet pewien, że teraz będzie już tylko dobrze, a pozytywne recenzje kolejnego filmu z serii („X-Men: Days of Future Past”) świadczą o tym dobitnie.