REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

Tydzień z…: X-Men – 14 lat ewolucji na srebrnym ekranie

Zapewne większość z was, gdybym zapytał o najlepszy film będący adaptacją komiksu przed erą Disney/Marvel, odpowiedziałaby „Batmany” Nolana. A przed tym? Długo, długo nic i „Batman” Burtona z 1989 roku, a jeszcze wcześniej „Superman” Donnera. Łatwo w tym miejscu przeoczyć bardzo ważną fazę dla rozwoju adaptacji komiksów na srebrnym ekranie, fazę Singera. Bryan Singer jest tym człowiekiem, który pokazał wszystkim, jak powinno się robić filmy o superbohaterach. Dzięki bogom, na jego celowniku znaleźli się marvelowscy mutanci, a wśród nich najbardziej znana grupa, czyli X-Men.

21.05.2014
20:28
Tydzień z…: X-Men – 14 lat ewolucji na srebrnym ekranie
REKLAMA

Do 2000 roku, większość adaptacji komiksowych sięgała dna. Począwszy od „Batman & Robin” Schumachera, przez „Tank Girl”, „Spawn”, „Steel” (obrzydlistwo), „Punishera”, a kończąc na „Kapitanie Ameryce” (oczywiście tym z 1990 roku). Wyjątki jak wspomniałem się zdarzały, ale można je było wymienić na palcach jednej ręki, np. „Blade”, „The Crow, „Sędzia Dredd” z 1995 roku oraz – chociaż to bardzo naciągane – „Wojownicze Żółwie Ninja”.

REKLAMA

W 2000 roku los uśmiechnął się w końcu do nerdów, w szczególności tych od Marvela, ponieważ na horyzoncie pojawił się 35-cio letni Bryan Singer z najlepszym (ówcześnie) filmem opartym o komiksy tj. „X-Men”. Przeprawa z najsłynniejszymi mutantami Marvela była jednak dosyć długa, a zaczęła się w 1989 roku, kiedy to Stan Lee oraz Chris Claremont (twórca najdłużej wydawanego komiksu o X-Menach „The Uncanny X-Men”) rozmawiali z Jamesem Cameronem oraz wytwórnią Carolco Pictures („Terminator”) o możliwej adaptacji komiksowych przygód mutantów. Jak jednak historia pokazała, nic z tego nie wyszło. Cameron chciał się zająć kręceniem filmu o Spider-Manie, ale jak to się skończyło również doskonale wiemy – nie najlepiej. Wytwórnia Carolco Pictures zbankrutowała, a prawa do X-Men przeszły do Marvela, a Spider-Manem zajął się Sam Raimi z ramienia Sony Pictures Entertainment.

x-men ostatni bastion

Nie było jednak najmniejszym powodów do płaczu, bo wszystko się pięknie skończyło. Dzięki popularności kreskówki „X-Men” na kanale Fox Kids (1992-1997), 20th Century Fox zwróciło swoją uwagę na komiksy Marvela i w 1994 roku nabyło prawa do marki X-Men. W 1996 roku Singer podpisał kontrakt na wyreżyserowanie filmu i wszystko potoczyło się już dosyć szybko – chociaż pierwszą osobą, której zaproponowano tę pracę był Robert Rodriguez. Co ciekawe, w pierwszej grupie scenarzystów (zastąpionych później przez m.in. Singera, Eda Solomona i Davida Haytera) pojawił się Joss Whedon („Avengers”). Do tej pory ciekaw jestem, jak „tamci” X-Meni Whedona mogliby wyglądać, gdyby wcześniejszy projekt doszedł do skutku.

Gdy przyszła kolej na obsadę, decyzje podjęte w tamtym czasie mogą nas – z dzisiejszej perspektywy – szokować. Singer w roli Logana/Wolverine’a chciał obsadzić… Russella Crowe. Na szczęście on jak i następny w kolejności Dougray Scott odrzucili propozycję Singera, a na ich miejsce wszedł Hugh Jackman. Co by było, gdyby jednak Jackman nie dostał tej propozycji i na jego miejsce wszedłby kto inny, np. Keanu Reeves? Brr, aż strach pomyśleć.

wolverine x-men

Jak 2000 rok pokazał, Singer w roli reżysera oraz współscenarzysty sprawdził się znakomicie, a jego „X-Meni” pokazali, jak film o komiksowych superbohaterach powinien wyglądać. Dzieło ze stajni Foxa okazało się hitem i zostało dobrze przyjęte zarówno przez krytyków, jak i fanów serii X-Men oraz stało się nowym etapem w historii adaptacji komiksów. Singer udowodnił światu, że takie filmy również mogą być dobre, że potrafią się sprzedać i nie być jedną wielka klapą (jak „Batman i Robin”).

„X-Men” mimo paru wad fabularnych i średniej jakości efektów specjalnych, zasługiwało na liczne oklaski z każdej strony. Widzowie, nieprzyzwyczajeni do traktowania superbohaterów w troszkę poważniejszy sposób, nie byli przygotowani na takie widowisko (pamiętajmy, że to przed nolanowskie czasy). Między postaciami Singera czuć było chemię i specyficzny klimat znany nam z komiksów – najlepszym przykładem będzie tu scena przeszycia na wylot Rogue przez Logana. Aktorzy spisywali się w swoich rolach świetnie, chociaż Patrick Stewart (Charles Xavier), Ian McKellen (Magneto) i High Jackman z pewnością błyszczeli na tle reszty najbardziej. Oczywiście brawa dla aktorów się należą, ale nie byłoby co grać, gdyby postacie nie były tak świetnie napisane. To właśnie w kreacji bohaterów leżała siła tego filmu, ponieważ akcja… Powiedzmy, że akcja do najlepszych nie należała.

x-men 2000

Singer miał jednak summa summarum dosyć proste zadanie do wykonania, ponieważ konkurencja praktycznie nie istniała wtedy, a materiałów źródłowych było co nie miara. Reżyser mógł wybierać sobie takich albo innych X-Menów (ubierając ich trochę jak w „New X-Men” Granta Morrisona), a fani komiksów nie mieliby jeszcze tak bardzo pobudzonych apetytów jak teraz, więc i oczekiwania były mniejsze. Problemem było było wypośrodkowanie fabuły w taki sposób, aby ona zjadliwa zarówno dla tych, co na komiksach się znają, jak i dla tych, którzy mutantów kojarzą jedynie z horrorów. X-Meni musieli być zrozumiali dla obydwu stron widowni. Złotym środkiem było zatem ukazanie bohaterów na wpół realistycznie, oczywiście tam gdzie się dało, np. w strojach. Singer jednak nie zapomniał jednak przy tym o meta – humorze, czego wyrazem było zdziwienie Wolverine’a gdy dowiedział się, że ma siebie ubrać skórzane „coś”.

Sukces „X-Men” był jednak niczym przy sequelu. „X-Men 2” (2003) było znacznie, znacznie lepszym filmem, przy którym wszystkie dotychczasowe filmy o superbohaterach mogły jedynie udawać, że bazują na komiksach. Singer zrozumiał błędy sprzed trzech lat, a następnie wydobył wszystko co najlepsze z pierwszej części. Za wszelkie wyjaśnienia powinna w zasadzie wystarczeć pierwsza scena walki, gdy Nightcrawler w spektakularny sposób rozbraja agentów ochrony w Białym Domu. Coś fantastycznego, a to przecież 2003 rok, nikt się wtedy takich rzeczy nie spodziewał! Efekty specjalne w tych ujęciach powalały na kolana. Mimo upływu 11 lat, do dzisiaj robią na mnie nie małe wrażenie. Dodajmy do tego scenę ucieczki Magneto z więzienia oraz walkę Wolverine’a z Lady Deathstrike (a raczej Death Stryker zważywszy na jej „uwiązanie” do Williama Strykera).

x-men 2003

Sceny walki były zjawiskowe i nie można temu zaprzeczyć, jednak Bryan Singer nie tylko na tym się skupił. Bardziej istotny jest fakt, że każda postać w „X-Men 2” była ważna (pomijając Lady Deathstrike) i pokazana w taki sposób, na jaki zasługiwała. Na przykład Nightcrawler jako bardzo wierzące „dziwadło” z ranami na ciele, Iceman zmagający się z niezrozumieniem ze strony rodziny i oczywiście Rogue, która musiała borykać się z problemami typowymi dla nastolatki i mutanta. Wątek Wolverine’a (tajemniczej przeszłości) był chyba z tego wszystkiego najciekawszy i nigdy później, w żadnym filmie, historia Logana/Wolverine’a nie była już tak ciekawa jak w „X-Men 2”. Przykro więc człowiekowi było, gdy nadszedł rok 2006 i „X-Men: Ostatni Bastion”.

x-men adaptacje

Tym razem reżyserem nie był już Singer a Brett Ratner. W zasadzie na stołku miał zasiąść Matthew Vaughn („Kick-Ass”, „X-Men: Pierwsza Klasa”), ale ten w ostatniej chwili zrezygnował. Z perspektywy czasu można się tylko domyślać, jak sprawy z trzecią częścią X-Men wyglądałyby, gdyby Vaughn jednak pozostał na stanowisku. „Kick-Ass” czy X-Men: Pierwsza Klasa” pokazują, że mogłoby być znacznie lepiej, a niestety Ratner zmarnował wielką okazję i nie wykorzystał w pełni potencjału, jaki niosło za sobą „X-Men: Ostatni Bastion”. Film Ratnera wydawał się bardzo nieprzemyślanym konceptem, o czym brak Cyclopsa w fabule chyba najdobitniej świadczy. Scenariusz zdawał się przeskakiwać nielogicznie z miejsca na miejsce (wątek leku na mutacje oraz Dark Phoenix) powodując jedynie ból głowy. Poza tym niektóre momenty (jak ukazanie mutacji u Warrena Warthingtona) wydawały się być na siłę patetyczne i zmuszać widza do współczucia. Ciężar części pierwszej i drugiej (ludzie kontra mutanci) został tutaj zastąpiony po prostu walką z Dark Phoenix, czyli jednym słowem nuda. Jeżeli jednak „X-Men: Ostatni Bastion” można określić jako średni, to kolejna część opowieści o X-Menach, była kinowym totalnym niewypałem i napluciem w twarz fanom Marvela (szczególnie Deadpoola…).

wolverine 2009

„Wolverine” z 2009 roku (reż. Gavin Hood) nie zasługuje nawet na wymienienie pośród dzieł Singera czy Ratnera. Film nie jest niczym więcej jak pokazem największej w historii ludzkości głupoty, nudy i zmasakrowaniem bohaterów Marvela. Dla przykładu, Sabretooth w pierwszym filmie (Singera) został trochę odstawiony na bok, odegrał swoją część i został pozostawiony samemu sobie, można się jeszcze z tym pogodzić. Nie można natomiast pogodzić z tym, że w „Wolverine”, postać ta została najpierw wzniesiona na piedestał (bądź co bądź, ważny bohater dla fabuły), a następnie obrzucona pomidorami przez scenarzystów i reżysera, ukazujących Sabretootha jako wioskowego głupka.

Twórcy filmu najwyraźniej chcieli urządzić widzom pokaz wrestlingu na ekranie, podczas którego Sabretooth mógłby się naparzać, walić, bić, gryźć z Wolverinem i w zasadzie nic poza tym. Dodatkowo fabuła była momentami tak absurdalna, że można być pewnym, iż tak naprawdę scenariusz pisało grono średnio inteligentnych szympansów. Przykłady mógłbym wymieniać przez kolejnych paręnaście akapitów. A „wisienką” na torcie (a raczej kupie g…) były „miażdżące efekty specjalne… W skrócie, dno dna.

x-men pierwsza klasa adaptacja
REKLAMA

Gorzej być już nie mogło i Fox najwyraźniej to zauważył, ponieważ zatrudnił wreszcie kogoś utalentowanego, żeby wyreżyserować nowych X-Menów. Matthew Vaughn podniósł upodlonych mutantów i nakręcił o nich nowy film, na miarę XXI-wiecznego kina blockbusterowego. „X-Men: First Class”, to nowe, świeże spojrzenie na komiksy, koncentrujące się na początkach przyjaźni Xaviera z Magneto oraz procesie formułowania się grupy X-Men. Starych (Ian McKellen, Patrich Stewart) zastąpili młodzi (Michael Fassbender, James McAvoy), a fabuła została osadzona w latach 60-tych, co okazało się świetnym posunięciem. Tak samo zresztą jak osadzenie w roli Big Bada Sebastiana Shawa (Kevin Bacon). Oczywiście film nie stronił od błędów (plan Shawa i beznadziejne potraktowanie Emmy Frost), ale klimat filmu był naprawdę wciągający, akcja wartka, a aktorzy spisali się świetnie.

Dwa lata później, mimo że Wolverine (2013) Jamesa Mangolda był słabszy od dzieła Vaughna, widać było wyraźnie, że kierunek w jakim idą filmy z uniwersum X-Men jest bardzo dobry. Nie sądzę, żeby coś złego miało się wydarzyć. Ba, jestem nawet pewien, że teraz będzie już tylko dobrze, a pozytywne recenzje kolejnego filmu z serii („X-Men: Days of Future Past”) świadczą o tym dobitnie.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA