O Tyrmandzie pisałem już przy okazji "Cywilizacji komunizmu". Ile ten człowiek potrafił wytworzyć w swoim niewielkim ciele żółci i jadu wie tylko ten, kto przeczytał tę książkę. Z drugiej strony gdzieś to całe zło autor "Złego" musiał oddawać. I nie oddawał go otoczeniu, jak Hłasko waląc po mordach kolegów-poetów, ale na parkiecie w rytmie jazzu.
(Na początku puśćcie sobie dobrą muzykę. Idealny podkład do lektury.)
Śmiało można powiedzieć, że Leopold był pionierem warszawskiej hipsterki i szeroko pojętego clubbingu. Modny look, topowe miejscówki, dobre alkohole i urocze kobiety - z takich składników pisarz komponował niejeden wieczór. (Trzeba jednak oddać sprawiedliwość i wspomnieć, że to Miron Białoszewski pierwszy wygłaszał peany na temat Placu Zbawiciela, gdzie chodził do nocnego po zaopatrzenie.) To wszystko to jednak suche ingrediencje, a jak wiadomo bez mokrego ciasto się nie uda. Tym spoiwem była muzyka, a konkretnie - muzyka jazzowa. Dźwięki sekcji dętych i rytmicznych zainspirowały Tyrmanda do spędzenia czasu "u brzegów jazzu".
Tyrmand wędruje polnymi drogami amerykańskiego południa razem z czarnoskórymi muzykami, którzy muzykują na swoich prymitywnych instrumentach. Odsłania też zaskakującą prawdę: najlepszymi artystami byli zazwyczaj ludzie niepełnosprawni. Niewolnik niezdatny do pracy z powodu kalectwa najczęściej chwytał za banjo-samoróbkę, dzwonki czy stary garnek i tworzył muzykę. Tymi dźwiękami opisywał żywot swój i swoich braci na plantacji, niedolę i smutek z powodu straconych bliskich. Krótko mówiąc: bluesował.
Życie to jednak nie tylko pasmo nieszczęść - trzeba się czasem trochę zabawić. Melancholia niekiedy ustępowała niczym nie skrępowanej radości. Muzycy z reguły nie znali nut, więc były to chwile wyjątkowe i bardzo ekspresyjne w swojej wymowie. Energiczny, improwizowany jazgot stawał się coraz popularniejszy. Muzykę czarnych niewolników zaczęto przedstawiać coraz szerszej publiczności i... STOP. Mniej więcej na chwilę przed wyklarowaniem definicji jazzu opowieść Tyrmanda urywa się, a czytelnika ściska cholera, bo chciałoby się przeczytać więcej! Nie pojawia się tu dużo nazwisk i dat - są raczej tłem opowieści. Czytając "U brzegów jazzu" czułem się jakbym odkrywał zapomniane rodzinne fotografie i na ich podstawie rysował drzewo genealogiczne. Tyrmand nie pozuje na historyka. Gdybym nie znał daty jego urodzin powiedziałbym, że był świadkiem tamtych wydarzeń.
Wbrew tytułowi nie jest to książka tylko dla osób mających na półkach płyty tylko z wytwórni Blue Note. Jazz był tylko jedną z gałęzi, które wyrosły z pnia tak świetnie opisanego przez Tyrmanda. Bluegrass, country, rockabilly - echa tych gatunków brzmią wśród melodii przekutych w zdania. "U brzegów jazzu" to doskonała gawęda o muzyce i na dodatek tańsza od większości winyli Polish Jazz w antykwariatach płytowych.