Willem Dafoe w kolejnej popisowej roli. Tym razem serwuje nam najlepszą filmową inkarnację słynnego malarza. „Van Gogh. U bram wieczności” ucieka od ogranych motywów filmów biograficznych.
OCENA
Vincent Van Gogh doczekał się naprawdę pokaźnej liczby filmowych biografii. Wcielali się w niego m.in. John Hurt, jak i Benedict Cumberbatch. Poza produkcjami fabularnymi i dokumentami szczególną uwagę zwraca też polska koprodukcja „Twój Vincent”, będąca olśniewającą animacją wykonaną w technice malarskiej. Ktoś może się spytać, ile jeszcze można oglądać (i tworzyć) filmowych portretów Van Gogha? Ile każdy kolejny wnosi nowego? Są to pytania zasadne, aczkolwiek w przypadku „Van Gogh. U bram wieczności” na szczęście nie mają one znaczenia.
Film w reżyserii Juliana Schnabla (także malarza) ucieka od typowych ścieżek, którymi podążali poprzednicy, jeśli chodzi o warstwę fabularną.
„Van Gogh. U bram wieczności” skupia się na ostatnich dwóch latach życia słynnego malarza, ale celowo i świadomie pomijając te najważniejsze punkty jego życiorysu.
Nie pokazuje więc okoliczności, w których malarz odciął sobie ucho. Przedstawia go już po tym akcie, podczas rozmowy z lekarzem, kiedy to Van Gogh próbuje opowiedzieć o powodach tego czynu i jakoś go uzasadnić. Film Schnabla nie analizuje ani nawet nie porusza okoliczności śmierci artysty w więcej niż kilku zdaniach, tak jak to robił „Twój Vincent”.
Van Gogha (rewelacyjny Willem Dafoe) poznajemy, gdy mieszka w Paryżu, gdzie jego twórczość spotyka się z krytyką i brakiem zrozumienia. Poznaje tam jednak Paula Gauguina (Oscar Isaac), który doradza mu wyjazd na południe Francji. W Arles Vincent przeżyje swój najbardziej kreatywny okres jako artysta.
Schnabel, także świadomie, nie kreuje przed oczami widzów jakoś wybitnie wysmakowanego od strony plastycznej dzieła. Dużo tu surowości, chłodu bijącego z kadrów, nietypowych ujęć kamery, ale reżyser nie stara się nawet oddawać zbytnio poetyki dzieł Van Gogha w warstwie wizualnej filmu.
„Van Gogh. U bram wieczności” stawia za to na świetne dialogi i warstwę literacką - współautorem scenariusza jest wybitny nowelista Jean-Claude Carriere.
Wyłania się z nich głęboki portret artysty, który mierzy się granicami tego, co widzialne, próbuje sięgnąć po nienamacalne. To film o poranionej duszy, tyleż samo wrażliwej i pięknej, co tragicznej. Ale też studium artysty w ogóle. Badające granice między kreatywnością i szaleństwem. Fakt, że sam reżyser jest malarzem sprawił, że naszym oczom został ukazany, chyba po raz pierwszy tak wnikliwie na taśmie filmowej, proces malarski, zarówno na poziomie koncepcji jak i już samego malowania na płótnie.
Schnabel poświęca zaskakująco dużo czasu na zamieszczenie w kadrach tego, jak Van Gogh kreuje swoje przyszłe arcydzieła. To jest niezmiernie fascynujące, oczywiście dla osób, które się malarstwem żywo interesują.
I tutaj przechodzimy do sedna problemu, jaki mam z tym filmem. Otóż wydaje mi się on jednak nieco hermetyczny. To film o artyście stworzony przez artystę. I choć nie jest skierowany głównie do artystów, to jednak mam wrażenie, że niemała część widzów może go do końca nie kupić.
To kino dialogów, sama akcja rozwija się dość powoli, Schnabel nie do końca też jest w stanie wychwycić w niej jądro dramaturgii. Same dialogi są wyborne, a rola Dafoe wybitna – no, ale kino to nie tylko dialogi. Swoista teatralność i chwilami męcząca forma chwilami przeszkadzały mi w tym, by w pełni wsiąknąć w tę opowieść i mentalny świat Vincenta Van Gogha.