Nie muszę nawet spoglądać do kart tarota albo grzebać paluchami we wnętrznościach czarnego koguta, żeby przewidzieć nadciągającą popularność i szał związany ze wszystkim co będzie miało w tytule słowo „Ender” (z okazji nadciągającej premiery filmu kinowego).
Wcale nie chodzi o to, że „Gra Endera” została w połowie lat 80. uhonorowana dwiema najbardziej prestiżowymi nagrodami literatury s-f, czyli Hugo i Nebula. Chodzi o to, że Orson Scott Card musiał być natchniony pisząc tę książkę i jeśli film będzie w połowie tak dobry, ludzie oszaleją z zachwytu.
Chłopiec o gołębim sercu
Amerykański pisarz w nieprawdopodobny sposób ujął i przedstawił genialne dziecko, które musiało działać, zachowywać się, walczyć jak dorosły, żeby przeżyć. Kilkuletni Andrew Wiggin został odebrany rodzicom i znalazł się w surowym środowisku Szkoły Bojowej. Przeżył szkolenie, zyskał wielu przyjaciół i niemało śmiertelnych wrogów, ale przede wszystkim uratował ludzkość przed Formidami, bezwzględnymi najeźdźcami z Kosmosu. W gruncie rzeczy Robale są tylko tłem tej historii. Centralnym punktem jest chłopiec, dla którego największym zagrożeniem nie są wyposażone w śmiercionośną broń statki kosmitów i ich owadziopodobni pasażerowie, ale inne dzieci, wychowywane na żołnierzy i dowódców – bezlitosne w eliminowaniu każdego zagrożenia, przeciwnika lub konkurenta – na przykład Endera.
Kolejne tomy Sagi Endera nie mają już tego ładunku emocji bo Wiggin jest po prostu starszy i przestał był bezbronny. Poza tym irytuje mnie, że zwycięstwo nad Formidami zostało wykorzystane przez Carda do stworzenia antylegendy, osławionego Ksenocydu, „morderstwa” całej rasy obcych – jeśli ktoś nie wie, chodzi o to, że ludzkość po tysiącach lat uznała swojego obrońcę, czyli Endera, za masowego mordercę wspaniałej rasy kosmitów. Oczywiście Ender Wiggin sam się do tego przyczynił pisząc „Królową Kopca” – książkę dzięki której ludzie zrozumieli, iż kosmici byli po prostu inni, a nie źli z natury. Card wymyśli ten motyw i wyeksploatował do granic możliwości zmuszając biedaka, żeby się przez trzy tysiąclecia biczował za to, co nie było jego winą.
Saga Endera jest zaskakująca i po prostu warta przeczytania, podobnie jak cykl o najlepszym dowódcy Wiggina, czyli Groszku (Saga Cienia). Niedawno przypomniałem sobie obie serie i ta kosmiczna epopeja wciąż jeszcze pobrzmiewa w moich myślach. Nie miałem innego wyjścia i musiałem sięgnąć po „W przededniu” - prequela tej wspaniałej historii.
Nie mogę napisać, że się rozczarowałem bo „W przededniu” to historia, która ma zalążki, aby być wielka. Rzecz dotyczy pierwszej wojny z Robalami, o której wiadomo, że została wygrana przez ludzi, ale właściwie tylko dzięki temu, iż Ziemianie posiadała kogoś takiego jak Mazer Rackham. Liczyłem, że będzie to historia dzięki której poznam go nie jako starca, surowego nauczyciela Endera, ale młodzieńca, którego okoliczności zmusiły do bezpardonowej walki, podobnie jak później jego podopiecznego. Moje zaskoczenie wynika z faktu, że Rackham jest „W przededniu” postacią na dalekim planie i właściwie nieistotną na tym etapie. Dlaczego?
Powód może być tylko jeden. „W przededniu” to właściwie zwiastun nowej, gigantycznej sagi. I tak jest w istocie bo już wiadomo o trzech tomach, a pewnie Card wysmaży jeszcze kilka.
Efekt jest taki jak w niektórych serialach telewizyjnych/ Widz podskórnie czuje, że pewne wątki są niemożebnie eksploatowane tylko po to, aby wypełnić jakoś te pięć, dziesięć, sto odcinków serialu – z korzyścią dla portfeli dystrybutora i stacji telewizyjnej, ale ze stratą dla widzów, którzy dostają historię rozmytą i rozwodnioną jak piwo na wrocławskim rynku. W moim przekonaniu taki los spotkał nową sagę Carda, którą zresztą zainicjował we współpracy z Aaronem Johnstonem, scenarzystą, komikiem i pisarzem, który współpracował z Summit Entertainment nad adaptacją „Gry Endera” w wersji kinowej.
Bliskie spotkanie trzeciego stopnia
„W przededniu” to czasy o sto lat poprzedzające „Grę Endera”. Akcja książki to właściwie trzy wątki, które stopniowo się zazębiają. Poznajemy młodego (a jakże) Victora, członka rodziny górniczej na statku El Cavador. Później Lema, właściciela gigantycznej korporacji, który testuje nowe technologie wydobywania surowców z asteroid ale w gruncie rzeczy pragnie zasłużyć na szacunek ojca. Jest jeszcze wątek oddziału POP, sił wojskowych dowodzonych przez Vita (w tej historii pojawia się właśnie Rackham).
Zagrożenie ze strony obcych to na razie jedynie ciemna bryła pędząca przez Kosmos, na granicy działania ludzkich systemów detekcji. Nawet kiedy okazuje się, że to na pewno sztuczny twór, ludzie z koloni górniczej dalej zaprzątnięci są swoimi kłopotami. Niewielu dostrzega to zagrożenie. Dopiero kiedy dochodzi do pierwszych incydentów i giną ludzie, ciężar akcji przenosi się bliżej nadciągającej wojny. Niestety zanim do niej dojdzie, będzie trzeba wydać jeszcze niemało złotówek na kolejne tomy sagi. Jak dowodzi przykład George'a R. R. Martina i jego „Pieśni Lodu i Ognia” to dobry sposób, aby zapewnić sobie pewne i bezpieczne źródło utrzymania. Zresztą Carda nikt nie musi uczyć tej sztuki.
Mam wrażenie, że dzieje się to ze szkodą dla czytelnika, który przebija się przez kolejne tomy bo właściwie nie ma innego wyjścia. Inna sprawa, że Card ma trudniejsze zadanie niż w wypadku „Gry Endera”. W końcu wszyscy już wiedzą jak skończy się ta historia – ludzie zwyciężą w pierwszej wojnie z Formidami. Czy zatem pisarz przyciągnie czytelników do tej historii? Starych fanów nie będzie musiał przekonywać, natomiast nowych może zyskać po premierze filmu w kinach. I pewnie na to liczy, planując już kolejne tomy wyeksploatowanej do granic możliwości historii. Mimo to, nie przekreślałbym jej. Card jest pisarzem na tyle oryginalnym, że może nas jeszcze pozytywnie zaskoczyć. „W przededniu” to się udało tak sobie, ale być może w kolejnych tomach pisarz pokaże jeszcze błysk geniuszu.