REKLAMA

"Tomasz Kot znał moją książkę lepiej ode mnie". Wojciech Chmielarz opowiada nam o filmowej "Wyrwie"

Język filmu różni się od literackiego. Wojciech Chmielarz doskonale to rozumie, dlatego nie żałuje oddania swojej historii w ręce innych artystów. Chociaż potrafi obronić wszystko, co znalazło się na stronach książkowej "Wyrwy", przyznaje, że akurat w tym wypadku nie potrafiłby napisać tak dobrego scenariusza na jej podstawie, jak zrobił to Marcin Ciastoń.

wyrwa wywiad wojciech chmielarz
REKLAMA

"Wyrwa", która właśnie pojawiła się w kinach, to kolejna już adaptacja prozy Wojciecha Chmielarza. W przeciwieństwie do "Żmijowiska", przy którym pisarz pełnił funkcję scenarzysty, w tym wypadku był konsultantem. Nie żałuje jednak, że oddał swoją historię w ręce innych artystów. Dzięki temu nabrała bowiem nowej siły i wyrazu, w sposób, który napawa go dumą i satysfakcją.

REKLAMA

Wojciech Chmielarz - wywiad z autorem Wyrwy

W rozmowie z nami Wojciech Chmielarz opowiada o drodze "Wyrwy" na ekran. Dzieli się zakulisowymi szczegółami, mówi, dlaczego nie mógłby sobie wymarzyć lepszego castingu i jak wielką przyjemność sprawiła mu praca przy adaptacji.

 class="wp-image-2337853"
Wocjciech Chmielarz - Wyrwa - fot. Agnieszka Wojtuń

Rafał Christ: Książka trafiła na półki w 2020 roku. W 2023 do kin wchodzi film na jej podstawie. Co się stało pomiędzy? Jak wyglądała droga "Wyrwy" na ekrany?

Wojciech Chmielarz: Tak, jak to zwykle w Polsce wygląda. Zadzwonił do mnie Paweł Wiernik z firmy Wiernik Pro, z którym poznaliśmy się już wcześniej. Od dłuższego czasu miał chrapkę na coś mojego, więc jak tylko dowiedział się, że wydaję nową książkę od razu się ze mną skontaktował, żeby jak najszybciej wykupić do niej prawa. Tym samym machina ruszyła zanim jeszcze "Wyrwa" w ogóle trafiła do księgarni. Mam z tego wielką satysfakcję. Osiągnąłem taki status na rynku, że jak nad czymś pracuję i informuję o tym – sygnał wychodzi ode mnie albo od wydawnictwa – od razu zgłasza się ktoś, kto jest zainteresowany adaptacją i prosi o przesłanie tekstu.

To Paweł Wiernik ma już prawa do "Wyrwy". I w jaki sposób do gry wchodzi Canal+?

W Polsce wygląda to w ten sposób, że jak ktoś posiada prawa filmowe, to zaczyna szukać tzw. emitenta. Chodzi z tekstem po nadawcach typu HBO, TVP, czy TVN. Paweł Wiernik to właśnie robił. Jakiś czas pytał te duże telewizje, czy byłyby zainteresowane włączeniem się w produkcję, czyli, mówiąc wprost, wyłożeniem pieniędzy. Współpracę udało się nawiązać z Canal+, który w ten projekt uwierzył.

W Canal+ już pana dobrze znali. Stacja odpowiadała przecież za "Żmijowisko"…

Historia serialu była inna niż "Wyrwy", bo w tym wypadku sygnał wyszedł od Canal+. Pracowaliśmy z firmą Aurum Film nad zupełnie innym projektem. Poszliśmy do stacji i go przedstawiliśmy, ale ludzie na spotkaniu ewidentnie tego pomysłu nie czuli. "Żmijowisko" akurat wtedy wychodziło. Miałem ze sobą egzemplarz, więc postanowiłem się, no cóż, podlizać i wręczyłem go przedstawicielom telewizji. Oczywiście z odpowiednią dedykacją. Następnego dnia dzwoni do mnie Aneta Hickinbotham z Aurum Film i mówi, że Canal+ jest zainteresowany współpracą, ale chce zrobić "Żmijowisko". Wtedy wszystko poszło już błyskawicznie.

W "Żmijowisku" był pan współscenarzystą. Przy "Wyrwie" pracował pan już tylko jako konsultant.

"Żmijowisko" i "Wyrwa" to dobre przykłady dwóch ścieżek rozwoju projektu na podstawie książki. Bo jak już emitent chce wejść w produkcję, pojawia się pytanie: kto napisze scenariusz? Przy serialu padło na mnie i Danę Łukasińską. W wypadku filmu Paweł Wiernik i reżyser Bartek Konopka stwierdzili, że woleliby, aby odpowiadał za niego ktoś inny. A dokładnie Marcin Ciastoń, z czego bardzo się cieszę. Scenariusz wyszedł wspaniale. Jako autor książki jestem z tą historią od samego początku, więc znam ją na wylot i potrafię wszystko wytłumaczyć. Niby fajnie, bo wiem dlaczego zastosowałem takie, a nie inne rozwiązania fabularne, ale jestem też w jakiś sposób do nich przywiązany. Akurat w tym przypadku nie potrafiłbym napisać tak dobrego tekstu, jak Marcin.

Żmijowisko - Wojciech Chmielarz

No tak, bo język literacki i filmowy znacząco się od siebie różnią.

Dokładnie o to mi chodzi. Nie, że nie zmieniłbym tego, co jest w książce. Film czy serial charakteryzuje się zupełnie innym rodzajem myślenia o opowieści. Ma inne środki wyrazu, dostosowane do innego rodzaju odbiorcy. Ale jako autor oryginału szedłbym wydeptanymi już ścieżkami. Marcin zauważył, jak można tekst zmienić, aby lepiej się to sprawdzało na ekranie. Nie dostrzegłbym nowych rozwiązań fabularnych, które on wprowadził. Zachował kręgosłup mojej historii, ale odrzucił wszystko, co było zbędne. Mógłbym tego zbędnego bronić, bo wiem czemu znalazło się w oryginale. Na papierze się sprawdza, gdyż mogę sobie pozwolić na kilkudziesięciostronicowe retrospekcje. Ale w filmie? Może w serialu jeszcze dałoby radę, ale tutaj relacje między postaciami trzeba budować szybko, mamy mniej czasu na ekspozycję.

No właśnie, czy nie miał pan takich obaw, że ta historia z introspektywną narracją, może się na ekranie nie sprawdzić?

A skąd! To bardzo filmowa książka, z czego od początku zdawałem sobie sprawę. Dużo się w niej przecież dzieje, bo mamy bardzo wyraźnie zarysowane postacie i relacje między nimi. Trochę mi głupio, tak własne dzieło zachwalać, ale przecież zwrotów akcji na pewno nie brakuje i fabuła rozgrywa się w malowniczych pejzażach Mazur. Ta historia ze swoją narracją potrzebowała tylko wpaść w ręce sprawnych twórców. Tak jak się stało.

Wyrwa - różnice między książką a filmem

A ci sprawni twórcy podeszli do adaptacji w ten sposób, że postanowili zaserwować nam zintensyfikowaną wersję książki. W oryginale akcja rozgrywa się na przestrzeni trzech miesięcy, a w filmie to zaledwie tydzień.

To świetny przykład dobrych zmian. Marcin dostrzegł bowiem, że można całą tę historię ścieśnić i wpisać między śmierć a pogrzeb Janiny. Z jednej strony wzmacnia to wydźwięk emocjonalny filmu, a z drugiej pozwala uniknąć nadmiaru plansz z napisem: "tydzień później", "dwa tygodnie później", "miesiąc później". Poza tym jest to całkiem logiczne. Akcja dzieje się dzień po dniu. Widzimy natychmiastowe następstwa kolejnych czynów, co dynamizuje opowieść. Widzowie nudzić się na pewno nie będą.

Jak dokładnie wyglądała pana praca jako konsultanta?

Na początku parę razy spotkaliśmy się z Marcinem i rozmawialiśmy. Tak ogólnikowo: o książce, o historii, o co w niej chodzi. Tłumaczyłem co czułem, co chciałem zrobić i osiągnąć pisząc to wszystko. Potem dostałem gotowy scenariusz, żebym podzielił się ewentualnymi uwagami. Na szczęście tekst od razu mi się spodobał i go doceniłem.

To nie było żadnych uwag?

Nie było, bo szanuję po prostu innych artystów. To jest tak, jakbym pisał książkę, a Marcin w pewnym momencie podszedł do mnie i kazał mi coś zmienić, wyrzucić i przepisać. Ja wiem jak pisać książki. Nie potrzebuję, żeby ktoś mnie pouczał. On znowu wie, jak pisać scenariusze. Bartek Konopka wie, jak reżyserować. Tomasz Kot, Grzegorz Damięcki i Karolina Gruszka wiedzą, jak grać. Oni wszyscy pokazali już, że znają się na swojej robocie. Czemu miałbym im nie zaufać? Nie znam się na reżyserii, ani aktorstwie. Znaczy wiem, co mi się podoba, ale nie zajmuję się tym zawodowo. Nie będę im mówił, jak mają wykonywać swoją pracę. To już ich projekt. Podpisują się pod nim. Ja w pewnym stopniu również, ale oni przede wszystkim.

To przecież pana historia…

Ale ja już swoje zrobiłem. Teraz czas, aby inni przejęli tę historię ode mnie i opowiedzieli ją po swojemu. Za pomocą swojej wrażliwości i swoich emocji. To jest zresztą najciekawsze. Wszystko widziałem wcześniej w swojej głowie, a teraz mogę zobaczyć, jak to wygląda według innych. Dziennikarze często pytają mnie, czy tak właśnie wyobrażałem sobie dane postacie. Nie. Oczywiście, że nie wyobrażałem sobie ich w ten sposób. No może z wyjątkiem jednego. Nie ma to znaczenia. Chodzi o to, że od początku chciałem, aby moich bohaterów zagrali dobrzy, a nawet wybitni aktorzy i zrobili z nich coś własnego. Tak też się stało.

To którego bohatera wyobrażał sobie pan tak, jak go widzimy na ekranie?

Wojnar. Wojnar inspirowany jest Grzegorzem Damięckim. Od razu zastrzegę: nie znam go osobiście. Widzieliśmy się na żywo się kilka razy w życiu, chwilę pogadaliśmy, ale nie wiem, jakim jest człowiekiem. Opowiem tę historię dokładnie. Miałem już pomysł na "Wyrwę". Chodził mi po głowie jakiś rozwój wydarzeń, ale cały czas coś nie grało. Brakowało jednego elementu. Grzegorz Damięcki czytał audiobooka, mojej poprzedniej powieści, "Rany" i z tej okazji spotkaliśmy się na jakiejś sesji zdjęciowej. Trwała może pół godziny. Śpieszyłem się wtedy na pociąg, zamieniliśmy więc ze dwa zdania. Ta krótka rozmowa zrobiła jednak na mnie piorunujące wrażenie.

Wyrwa - Wojciech Chmielarz - film

Wracając myślami do książki, zacząłem się zastanawiać: a gdyby ten trzeci był aktorem? I gdyby przypominał Damięckiego? A właściwie moje wyobrażenie o nim, oparte na tym jednym wrażeniu, które na mnie zrobił podczas krótkiej rozmowy. I to właśnie zadziałało. Kiedy więc zaczęły się rozmowy, kto powinien kogo zagrać, to bez namysłu powiedziałem, że w Wojnara musi wcielić się Damięcki. Tak na marginesie, on też czytał audiobook "Wyrwy" i to również był mój pomysł.

Jak wnioskuję z wcześniejszych wypowiedzi, co do reszty obsady, też nie miał pan zastrzeżeń.

Oczywiście, że nie. Co to są za nazwiska! Tomasz Kot świetnie się odnalazł w głównej roli Macieja Tomskiego. Jedna nasza interakcja na planie pokazuje zresztą jak bardzo ten film działa na własnych zasadach i że oddałem tę historię w dobre ręce. Mianowicie on mi tłumaczył, co chce zrobić, zaczął mnie o coś pytać, ja mu co prawda odpowiedziałem, ale nie miałem pojęcia, o co mu dokładnie chodzi. Na tym etapie znał książkę lepiej ode mnie.

W ogóle chciałem tutaj też zaznaczyć, że niezwykłą przyjemnością było oglądać współpracę Kota i Damięckiego. Oni się nawzajem napędzają, dzięki czemu ta historia naprawdę wybrzmiewa. To serce całej opowieści. Było nim w książce, jest też w filmie. Jakby na ekranie nie działało, mówilibyśmy o totalnej porażce. Ale działa tak jak cała reszta. Przecież Karolina Gruszka gra Janinę w taki sposób, że rozumiemy dlaczego, ci dwaj faceci tak za nią przepadają. No i oczywiście Konrad Eleryk odwalił kawał dobrej roboty. Moim zdaniem jego Ułan to jeden z najbardziej fascynujących i odrażających czarnych charakterów w polskim kinie ostatnich lat. Człowiek na niego patrzy i się go boi.

Wyrwa już w kinach

Czyli mamy świetny scenariusz, świetnych aktorów, ale to nie daje nam jeszcze udanej adaptacji. Kluczowa jest postać reżysera. Czy znał pan jakieś wcześniejsze filmy Bartosza Konopki?

Na pewno ten serial na podstawie Harlana Cobena z Grzegorzem Damięckim – "W głębi lasu". Cieszyłem się, że reżyserem został właśnie Bartek. Już z samego czytania o tym, co zrobił. On potrafi opowiadać historie środka, czyli ambitniejsze, a jednocześnie rozrywkowe. Bo taka też jest "Wyrwa". Nie oszukujmy się. Ma służyć czytelnikom, żeby przyjemnie minęła podróż pociągiem nad morze. Ale jest też mroczniejsza i poważniejsza od przeciętnego kryminału. I adaptacja potrzebowała kogoś, kto potrafi tak opowiadać. W Polsce nie mamy zbyt wielu takich twórców.

Z filmowymi kryminałami jest w naszym kraju problem. One wychodzą nielogiczne, mało spójne. A Bartek jest takim reżyserem, który przykłada wagę do historii. Chce, żeby jedno wynikało z drugiego. Co jednak najważniejsze, nie chce widza zamęczyć. Chce opowiedzieć o czymś ważnym, ale zawsze robi to w rozrywkowy sposób. Bo myśmy od początku wiedzieli, że to ma być produkcja dla ludzi. Chcieliśmy, żeby widzowie dostali pasjonującą opowieść, żeby to się dobrze oglądało, a nie smętnie ciągnęło przez ponad półtorej godziny.

REKLAMA

To jak było wejść na plan i zobaczyć jak ten cały, wykreowany przez pana świat w tak cudowny sposób nagle ożywa?

Niesamowicie. Duma człowieka rozpiera. Dostałem małą rólkę, jak to w scenariuszu określono, lokalnego pijaczka nr 2. Taki epizod, ale nawet z linią dialogową. I jestem na tym planie, widzę, jak te kilkadziesiąt osób pracuje, składając się na jedną wielką machinę produkcji, którą ja wprawiłem w ruch. To dzieje się przeze mnie. Wymyśliłem sobie jakieś miejsce, taki bar na Mazurach i teraz widzę go przed sobą. On jest namacalny, przerobiony już przez wrażliwość scenografa, ale powstał w mojej wyobraźni. Trudno to uczucie nawet określić słowami. Na pewno satysfakcja podbita przyjemnością.

To tak tytułem końca: dlaczego ludzie powinni wybrać się na ten film?

To jest sto minut naprawdę fajnego, wciągającego kryminału. W dodatku zagranego przez najlepszych polskich aktorów. Po prostu: fantastyczna, mądra opowieść, przy której będziecie się dobrze bawić. Mówię to jako widz, a nie autor oryginału.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA