„Zabójczy rejs” to najbardziej leniwy film roku. Netflix zrobił komedię na odwal
Netflix bywał oskarżany o schlebianie niskim gustom, o czym miały świadczyć produkowane seryjnie komedie z Adamem Sandlerem i podobna współpraca z Jennifer Aniston. Ale jeśli szefowie serwisu chcieli się przypodobać widzom „Zabójczym rejsem”, to popełnili kilka błędów.
OCENA
Adam Sandler i Jennifer Aniston to pod pewnymi względami idealnie pasującą do siebie aktorska para. Obojgu zdarzało się w przeszłości pokazywać, że nawet jeśli nie są mistrzami w swoim zawodzie, to na pewno nie można im odmówić talentu. Czym innym są jednak uzdolnienia, a czym innym chęć podejmowania wyzwań i skłonność do pokonywania własnych barier. Dlatego Sandler i Aniston ograniczyli się w dużej mierze do absolutnie niewymagających produkcji robionych według jednego wzoru, ale gwarantujących dobry zarobek.
Ich najnowszy film „Zabójczy rejs” można uznać za perłę w koronie takiego podejścia.
Na papierze produkcja Netfliksa nie brzmi co prawda tak źle, ale to tylko złudzenie. Fabuła filmu śledzi mieszkające w Nowym Jorku małżeństwo Audrey i Nicka Spitzów. Ona pracuje jako fryzjerka, a on jest policjantem, który właśnie po raz trzeci oblał egzamin na detektywa. To nieco utrudnia mu życie, bo zdążył już pochwalić się Audrey z awansu i znaczącej podwyżki. Zawstydzony własnymi porażkami wpada w dodatkowe kłopoty, gdy okłamuje żonę, że z okazji 15. rocznicy ich ślubu zabierze ją na wymarzoną podróż do Europy.
Zrządzenie losu sprawia jednak, że Nickowi i Audrey nie jest pisana autobusowa wycieczka po Włoszech. Na pokładzie samolotu granej przez Aniston bohaterce udaje się wślizgnąć do kabiny pierwszej klasy, gdzie poznaje miliardera, Nicka Cavendisha. Mężczyzna zaprasza nowo poznaną parę na rejs rodzinnym jachtem do Monako. A jak wskazuje tytuł filmu, będzie to wyprawa równie krwawa, co niedorzeczna.
Na najbardziej podstawowym poziomie nowa produkcja Netfliksa ma być połączeniem małżeńskiej komedii i kryminału w duchu Agathy Christie.
Niestety, trzeba bez owijania w bawełnę powiedzieć, że żaden z tych elementów nie wychodzi reżyserowi Kyle'owi Newacheckowi i scenarzyście Jamesowi Vanderbiltowi. Autor skryptu „Zabójczego rejsu” to zresztą dosyć ciekawa postać. Dość powiedzieć, że tworzył historie do powszechnie docenianych filmów takich jak „Zodiak” czy „Niesamowity Spider-Man”, ale pracował także przy „Dniu Niepodległości: Odrodzeniu” czy „Slender Manie” i „The Meg”. Stwierdzenie, że efekty jego twórczości są skrajnie różne byłoby więc sporym niedopowiedzeniem. Produkcja Netfliksa zdecydowanie znajdzie się po tej gorszej stronie spektrum.
Vanderbilt ewidentnie nie rozumie co sprawiło, że powieści Agathy Christie od dekad utrzymują tak olbrzymią popularność. Sięga po najbardziej banalne elementy gatunku, a potem nazywa je kliszami i wydaje mu się, że to wystarczy na dobry dowcip. „Zabójczy rejs” ma więc wiele elementów klasycznego kryminału, ale brakuje mu czaru i atmosfery, a głównym bohaterom jakiejkolwiek charyzmy.
Oglądanie leniwego aktorstwa Sandlera i Aniston, którzy nieudolnie udają niezamożnych bohaterów jest doświadczeniem bardziej nużącym niż zabawnym.
Twórcy ograniczają złożoność charakterów Audrey i Nicka do tak absolutnego minimum, że widz nawet na moment nie jest w stanie uwierzyć w ich prawdziwość. A tym bardziej zainteresować się ich problemami, które kończą się dokładnie w taki sposób, jak można było przewidzieć na początku. Nawet pomimo faktu, że fabuła szybko robi się całkowicie bezsensowna. W tym układzie naprawdę nie ma znaczenia kto zabił, bo mógłby to być ktokolwiek. Oglądających nic a nic to nie będzie obchodzić, ale czy można ich winić? Jeżeli twórcom i aktorom na planie nie zależy, to czemu widzowie mieliby się zaangażować?
Gdyby jeszcze można było powiedzieć, że „Zabójczy rejs” jest zabawny lub w ciekawy sposób parodiuje kryminały. Nic z tych rzeczy. Nie uświadczycie tutaj właściwie wcale obrzydliwego humoru, z których komedie Adama Sandlera zazwyczaj słyną. Ale alternatywa wcale nie jest lepsza, bo większość dowcipów opowiedzianych przez nieco ponad półtorej godziny seansu stoi na poziomie wujka przy świątecznym stole. I to nawet nie takiego rubasznego czy niepoprawnego politycznie, co objedzonego i znajdującego się na skraju drzemki.
W ostatnich kilkunastu miesiącach Netflix zasłużył na sporo pochwał, bo w tym czasie na platformie zadebiutowało naprawdę dużo godnych uwagi, różnorodnych dzieł. Ale największemu serwisowi VOD wciąż zbyt często zdarza się wypuszczać produkcje pokroju „Zabójczego rejsu”. Problemem wcale nie jest ambicja tworzenia kina rozrywkowego. W tym nie ma niczego złego. Gorzej, że Netflix robi coś totalnie pozbawionego pasji, zaangażowania i choćby odrobiny wyobraźni i nazywa to komediowym hitem lata z plejadą zagranicznych gwiazd. Dlatego radzę, by nie oglądać nowego filmu z Aniston i Sandlerem. Chyba, że chcecie koniecznie zobaczyć Nicka i Audrey znowu w akcji, bo jest na to szansa.