Zejść tak nisko - od prawie-legendy po nudę. Nowy album The Strokes nie powinien się wydarzyć
W wieku nastoletnim podkochiwałam się w Casablancasie. Urzekał mnie jego niewinny wygląd połączony z autodestrukcyjnym charakterem - typowy, rock'n'rollowy styl życia. Dziś po zauroczeniu nie zostało nic, a The Strokes chyba nie znają maksymy "trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść".
Deezer od 3 dni serwuje nową płytę The Strokes, "Comedown Machine", która trafi na półki sklepowe 16 marca. Redaktorzy, czy ktokolwiek tworzy na Deezerze opisy do albumów, określili "Comedown Machine" jako fantastyczną energię. Gdyby The Strokes debiutowali z taką energią w 2001 roku, to pewnie nikt by dziś nie słyszał o Casablancasie i jego kapeli.
Początek XXI wieku był pięknym czasem dla muzyki gitarowej, a tak zwana nowa fala rocka, cokolwiek miało to oznaczać, zaczynała wyglądać zza rogu, przynosząc "De Stijl" The White Stripes czy wciąż nie do końca określony sukces - był czy nie był? - The Libertines. W zasadzie były to czasy które po prostu przywróciły popularność przystępnemu, gitarowemu graniu z nutką świeżości i sentymentem czasów prawdziwego rock'n'rolla. Taki powrót garage rocka i nowa forma indie, kiedy indie miało jeszcze jakieś znaczenie. Jakby ich jednak nie nazwać, dobre to były czasy i na ich końcówce wyrósł taki Franz Ferdinand czy brzmiący dziś karykaturalnie wręcz The Killers.
Zaczęło się od tworzenia legendy
W 2001 roku pojawił się album "Is This It". Cóż to był za album! Nominowany to praktycznie wszystkich ważnych nagród muzycznych, słusznie hołubiony przez NME, stał się hitem i potem trafił nawet na pierwszą połowę listy najlepyszych albumów wszechczasów magazynu Rolling Stone. "Hard To Explain" został jednym z najważniejszych singli rynku muzycznego 2001 roku, "Is This It" czy "Take It Or Leave It" małymi hymnami, a "New York City Cops" to do dziś jeden z najbardziej ekspresyjnych utworów dla osób dorastających w tamtym czasie.
Drugi album, "Room On Fire", kontynuował charakterystyczne, surowe ale i świeże brzmienie The Strokes, i chociaż nie był aż takim przełomem - trudno, żeby był - to zadowolił wszystkich. Natomiast niektórzy uważają, że od trzeciego krążka - "First Impressions Of Earth" The Strokes zaczęło się kończyć. Wszystko dlatego, że The Strokes, mimo początkowej obecności na szczytach list przebojów w 2006 roku rozszedł się po kościach i zwiastował zmianę kierunku rozwoju. Właściwie, tą zmianą już był.
Nie do końca rozumiem takie opinie. "First Impressions Of Earth" był albumem wielkim. Nie tak, jak "IS This It", bo innym, bardziej komercyjnym i nośnym, ale w piękny sposób potwierdził, że zespół może mieć jeszcze dużo do powiedzenia odnośnie gitarowego grania. Singlowe "You Only Live Once" czy "Juicebox" pokazały, że na rynku masowym jest miejsce na ostrzejsze brzemienia, a dosyć mroczne i odzwierciedlające ciemne miejsca w których psychicznie bywał Casablancas "On The Other Side", "Razorblade", "Ask Me Anything" czy "Fear Of Sleep" przyciągały chwytliwością i nawet nieco eksperymentalnymi brzmieniami.
To właśnie gdzieś wtedy zauroczyłam się w Casablancasie, pewnie ze względu wieku później, niż większość fanów. Z wyglądu niewinny chłopiec, popadł w najbanalniejszy problem młodych muzyków odnoszących sukces - narkotyki i alkohol. W 2006 roku historie o tym, jak Casablancas ledwo potrafi utrzymać się na scenie na nogach, a mimo to odgrywa świetny koncert, krążyły po świecie podawane z ust do ust. Jak to, taki śliczny chłopczyk, marzenie każdej nastolatki, z takimi problemami?!
Pewnie to, w połączeniu z wbrew pozorom dosyć sentymentalnym i mrocznym klimatem "First Impressions Of Earth", fascynowało. Bo któryż młody, zbuntowany człowiek, nie czuł się odrzucony przez społeczeństwo i nierozumiany przez wszechświat? Która dziewczyna nie zakochałaby się w takim straconym, pięknym, lirycznym buntowniku? W tym tkwiła siła "FIOE"!
I hate them all.
I hate myself for hating them,
so I'll drink some more.
I love them all.
I'll drink even more.
I'll hate them even more
than I did before.
On the other side,
nobody's waiting for me.
On the other side.
Legendzie trzeba jednak podołać
Jednak czasy były już nie te. Nowa fala rocka została zepchnięta przez niemalże gitarowe boysbandy, internet z wymianą empetrójek stał się już powszechny na tyle, by poważnie nadszarpnąć sprzedaż krążków, a słuchacze i fani The Strokes też się zmieniali, dorastali i jak The Strokes szukali nowych ścieżek.
Tylko, że ścieżka obrana przez The Strokes była inna, niż fanów, a na dodatek przygotowanie nowego albumu trwało 5 lat. "Angels" pojawił się w 2011 roku i był nudnym albumem, o którym w chwili słabości śmiałam stwierdzić, że przyzwoicie zamyka legendę The Strokes. Pomyliłam się - "Angels" mógłby się równie dobrze nie ukazać, bo mimo kilku przyjemnych momentów i słów o połączeniu lat 70 z muzyką przyszłości był przewidywalny i nudny do bólu. Nijaki, gigantycznie nijaki.
Obraz The Strokes, tego świeżego, charyzmatycznego bandu ulotnił się gdzieś i zastąpiły go przekombinowane, chaotyczne dźwięki.
I "Angels" dałoby się jakoś wybaczyć, zapomnieć, można byłoby skupić się na pamięci o dobrym The Strokes, ale nie. The Strokes wciąż kombinuje.
"Comedown Machine" nie pozwoli zachować w pamięci TEGO The Strokes
tylko pozostawi niesmak. Po singlach, które ujawniono wcześniej, zaczęłam się obawiać. Po pierwszym przesłuchaniu "Comedown Machine" nie chciało mi się wierzyć. Tak bardzo, że katuję album już trzeci dzień. Nie mogę wyjść z podziwu, jak można osiągnąć taki poziom nijakości i braku charakteru, stworzyć album tak płasko słaby! Jeden, jedyny kawałek ciekawszy, niż studiowanie przez 12 godzin rozkładu autobusów, "Call It Fate, Call It Carma", to dziwny twór na myśl przywodzący Devendrę Banharta i klimat americany. Ale Banhart wydał właśnie nowy album, już pewnie ze setny, i wciąż potrafi zaciekawić. The Strokes nie.
Nie ma tu nawet co opisać - wtórne i nijakie melodie, niewykorzystany potencjał wokalu Casablancasa i momentami nieznośna kakofonia i przekombinowanie każą uciekać gdzie pieprz rośnie.
Wielka szkoda. Czyżby wraz z moim zauroczeniem Casablancasem skończyły się także czasy jego dobrej twórczości? Nie do końca - przecież solowe "Phrazes For The Young" były przyzwoite, a Casablancas po drodze brał udział w wielu projektach. Więc co stało się z The Strokes, może już nie ma "tej chemii"?
Przesłuchałam już ze 30 razy. Pod rząd, z przerwami, na świeżo, ale kocham to stare The Strokes. Przesłucham "Comedown Machine" jeszcze i milion razy, jeśli będzie trzeba. Padnę albo ja, albo album chociaż trochę mi się spodoba. Bo nie chce mi się wierzyć. Jeśli tak jak ja uwielbialiście The Strokes, to uważajcie. Może minąć!