REKLAMA

Zróbmy serial o niczym, czyli sitcomy już nigdy nie będą takie same

Ostatnio nadrobiłam i obejrzałam Seinfelda - kultowy już sitcom emitowany między 89 a 98 rokiem przez NBC. Nadrobiłam, tyłka mi nie urwało chociaż Cosmo Kreamer to świetna postać, za to naszły mnie refleksje. Sitcom w klasycznej formie, takiego rodzinnego, zabawnego, pełnego wtórnych gagów serialu przestaje już istnieć i tę dynamiczną zmianę obserwujemy od kilku lat.

Zróbmy serial o niczym, czyli sitcomy już nigdy nie będą takie same
REKLAMA

Telewizyjne sitcomy powstały już pod koniec lat 40. XX wieku, a latach 50. rozkwitły na dobre. Przeciętny, typowy amerykański (bo tylko o takich dzisiaj, wdawanie się w różnice geograficzne sprawiłoby, że pewnie nigdy nie skończyłabym tego tekstu) sitcom to 4 postacie - bohater, antybohater, obiekt westchnień miłosnych i "kumpel". Oczywiście twórcy sitcomów próbowali różnych wariacji, wprowadzali nowe postacie i typy, ale ogólna zasada jest prosta: każda postać ma mieć mocno zarysowany charakter, pasować do jakiegoś stereotypu, a w sitcomie nie ma za bardzo miejsca na rozwój złożonej, wielopoziomowej postaci.

REKLAMA

W końcu sitcom ma być śmieszny, z gagami, ma być bliski przeciętnym ludziom, w sitcomie mamy znaleźć przerysowane cechy i sytuacje, a tak naprawdę sitcom ma zapewnić 30 minut (z przerwami na reklamę) niezbyt wymagającej, rodzinnej rozrywki. Pełna Chata, Dharma i Greg, Sabrina Nastoletnia Czarownica, Przyjaciele, On, ona i dzieciaki,  - o te typowe sitcomy z różnymi wariacjami, znane polskim widzom. Z ostatnich można wymienić przynudnawy i przekombinowany "Jak poznałem waszą matkę". Stały element sitcomu to na przykład "cold open", czyli pierwszy, przedczołówkowy gag mający przykuć uwagę i tak dalej.

Z biegiem czasu sitcom ewoluował i stawał się często satyrą na przywary, rzeczywistość, popkulturę, sprawy społeczne czy politykę, zachowując jednak zwięzłą, prostą formułę. Problem w tym, że sitcomy stały się nieco nudne. Zamknięte w krótkiej formie z określonymi postaciami sitcomy zaczęły powtarzać gagi - a to ten z podwójną randką, gdy randkowicz wymyka się od jednej osoby do drugiej i w końcu wpada, a to gdy jeden bohater pożycza pieniądze od drugiego i wydaje je lekkomyślnie, irytując pożyczającego, a to małżonkowie podejrzewają się o zdradę wywołując lawinę głupich sytuacji, a to bohaterowie spotkają się z tym samym obiektem westchnień...

Takich sitcomowych evergreenów jest mnóstwo, i co gorsza wciąż można się na nie natknąć w nowych produkcjach, które jednak najczęściej zostają zdjęte z ekranu po 2, maskymalnie 3 średnich sezonach. Bo przecież umiejscowienie akcji w innym środowisku, dodanie wymyślnych bajerów czy delikatne kombinowanie z formatem nie zmieni tego, że wszyscy mamy wrażenie, że oglądaliśmy już wszystkie sitcomy po trzy razy.

Autoironia lekarstwem na nudę, czyli zróbmy serial O NICZYM

W Seinfeldzie przez praktycznie cały jeden sezon, a nawet dłużej, przewija się dosyć mocno autoironiczny wątek. Bohaterzy, komik i jego bezrobotny kolega, wpadają na pomysł stworzenia serialu. O czym? O niczym. Bo wszystkie seriale są o czymś, oni stworzą show o niczym. Przedstawiają go NBC, tworzą nawet odcinek pilotażowy, dopiero potem wszystko się sypie.

Serialowy serial oczywiście nie był o niczym - pomysł zakładał, by scenariusz serialu opierał się na rzeczywistości komika i jego znajomych. Rozmowy, codzienne, czasem głupie, czasem śmieszne sytuacje i "zwykła niezwykłość" bez nadęcia i tworzenia filozofii. Ot, bohater, sąsiad, , kumpel, była dziewczyna, niby nic.

Wspominam o tym dlatego, że w przedstawiony w sitcomie sposób powstał sam Seinfeld. No, prawie, były pewne różnice, ale jak na sitcom z 89 roku pomysł, by zrobić serial o komiku, a część z odcinków zamknąć w formacie "20 minut czekania w restauracji i gadania o pierdołach" czy "rozegrajmy całość na podziemnym parkingu, gdzie gubią się bohaterowie, i zróbmy z tego główną akcję" był szalony. Jak to tak, bez lepszej fabuły, bez zmian miejsca, z rozmowami o tym, jak to jest czekać w kolejce?

Show o niczym:

Ta autoironia pojawiła się w Seinfeldzie, gdzie można było zobaczyć przerysowany proces powstawania serialu, ale mi na myśl przyszedł od razu serial komediowy 30 Rock, również od niezastąpionego NBC. Ten zakończony niedawno sitcom opowiadał o telewizji - o tym, jak tworzy się program, o ludziach i samej stacji. Na dodatek inspirowany był faktami i realnymi wydarzeniami związanymi z NBC - gdy Comcast przejmował od GE, właściciela NBC, część stacji, w serialu Comcast przemianowano na Kabletown i tak dalej.

Żarty, dosyć specyficzne, w 30 Rock często nie miały się nijak do kanonu sitcomowego, który przecież NBC od typu lat wspierało, ale to nic. 30 Rock należał już do tej nowej, choć niesprecyzowanej, fali seriali komediowych, które odchodzą od przerabianych tysięczny raz gagów.

Kto pierwszy masowo zerwał z amerykańskim kanonem sitcomów? Ciężko powiedzieć. Niektórzy powiedzą, że Seinfeld, niektórzy, że Świat Według Bundych, a jeszcze inni podadzą mało znane produkcje zdjęte z anteny po emisji kilku odcinków. Według mnie jednak przełom w sitcomowym świecie amerykańskim, ale i światowym, nastąpił w momencie premiery The Office. Nie tego brytyjskiego, a właśnie ze Stanów Zjednoczonych. Tylko, że w międzyczasie rozegrało się coś jeszcze.

Pamiętacie seriale obyczajowe sprzed jakichś 15, 20 lat? Wszystkie, według dzisiejszych standardów, były denne.

Zamykały główną akcję w jednym odcinku, dosyć luźno połączonym z innymi, ślimaczyły się albo były totalnie niewiarygodne, i ogólnie kompletna nuda. A potem przyszła Rodzina Soprano i nastała era seriali takie, jak znamy dziś.

Seriali napakowanych zwrotami akcji, mocną fabułą, chwytliwych i wciągających - Dexter, Doktor House, Breaking Bad, Gotowe na Wszystko, pierwsze sezony Californication czy Gra o Tron to właśnie pokłosie nowej ery seriali, mocnych, charakterystycznych i z jajami.

Zaczęto kombinować z formatem, szukać sposobu na praktycznie uzależnienie widza i to się udało. Nastała nowa jakość, "stara" została w tle, gdzieś na Lifetime i w polskiej telewizji emitującej miliardowy sezon Na Dobre i Na Złe i Ojca Product Placement Mateusza.

W tych czasach konieczne było też przebudowanie, odkrycie na nowo komedii, ale tej masowej, nie niszowej.

nbc

The Office powstał w Wielkiej Brytanii, zajmował się nim Ricky Gervais. Serial oryginalny był świetny, dlatego gdy ogłoszono, że w NBC (tak, kocham NBC) pojawi się wersja amerykańska, wiele osób pukało się w głowę. Pukało się w głowę i po pierwszych odcinkach, nawet po pierwszym sezonie (Seinfeld zbierał podobne reakcje). A potem "zażarło".

Format pseudodokumentu się przyjął. Specyficzne ujęcia, setki z bohaterami, świadomość obecności ekipy filmowej na planie, akcja dziejąca się w biurze firmy sprzedającej papier, nazywającej się absurdalnie Dunder Mifflin i plejada pokręconych, przerysowanych postaci okazały się strzałem w dziesiątkę.

"The Office" po kilku sezonach zaczął tracić rozpęd i "zszedł na psy" upodabniając się coraz bardziej do tradycyjnego sitcomu (zresztą jak i Seinfeld), ale coś już pękło i nie dało się tego powstrzymać.

Okazało się, że widzowie lubią być wystawiani na wyzwania niecodziennych formatów, i że te nie muszą kryć się po małych stacjach, których prawie nikt nie ogląda. NBC poszło za ciosem i zaczęło emisję genialnego, hitowego i wciąż jeszcze trzymającego poziom "Parks & Recreation", z kultowym już Ronem Swansonem i rozsławioną dzięki temu Amy Poehler, na fali tego wypłynął wspomniany wcześniej autoironiczny "30 Rock", a w ostatnich latach swoje miejsce w kulturze masowej znalazł "Community", który według sondaży telewizyjnych nie powinien istnieć, ale dzięki internetowej publiczności, Netfliksom i innym Hulu stał się (jak zresztą też "30 Rock") mocnym elementem serialowej ramówki.

Przewspaniały Ron Swanson w setce:

W tym czasie tradycyjne sitcomy padały jak muchy, ciężko było oczekiwać, że któraś z kolei zakręcona rodzinka czy paczka znajomych przetrwa na ekranie dłużej, niż sezon-dwa, nie stając się w tym czasie mniej niż bardziej chętnie oglądaną produkcją.

Seriale niecodzienne, lub te wystawiające widza na nieco bardziej intelektualne wyzwania (ach, ta wielowarstwowość "Community"!) i coraz większa popularność internetowej dystrybucji treści "na zawołanie" przekonały stacje, że warto szukać nowych form. Średnie, ale nieco zakręcone "Episodes" było niczym w porównaniu do premiery "Louie'go", o którego fenomenie już miałam okazję pisać, wspominając też o tym, w jaki sposób wpisuje się w nową erę sitcomów nie będących przecież sitcomami. Odpowiedzią na "Louie'ego" są "Girls", a w międzyczasie pojawił się przecież jeszcze "Legit" z Jimem Jeffriesem, może nieco bardziej tradycyjny, ale wykorzystujący modny ostatnio format komików grających samych siebie i piszących scenariusze często jadące "po bandzie".

"Community" - Abed odbiera dziecko, cała historia dzieje się w tle:

Pomysł Seinfelda na sitcom o niczym, po 24 latach, zaczął zaznaczać swoją obecność bardziej, niż kiedykolwiek.

Tylko, że o niczym wcale nie jest takie o niczym. Sztampowe sitcomowe postacie zaczęły stawać się bardziej realne i nie tak jednopoziomowe, a same sitcomy coraz częściej wspaniale komentują rzeczywistość czy problemy, zmuszając do myślenia, wywołując wstyd, płacz, wszystko poparte śmiechem. Na masową skalę.

Taki "Legit" - Jeffries bał się trochę, że umieszczenie w serialu mnóstwa osób niepełnosprawnych i ostre żarty z ich udziałem mogą wywołać protesty. Stało się inaczej! Scena (podobno oparta na prawdziwym wydarzeniu, o którym Jeffries opowiadał też w stand-upach), gdy Jim zabiera kumpla z zanikiem mięśni, który siedzi na wózku i nie może nawet ruszyć ręką, do prostytutki jest iście epicka. Albo barwny Rodney, który też przewija się często w "Legit" - wszystko to sprawiło, że osoby niepełnosprawne i stowarzyszenia działające na ich rzecz wychwalają Jeffriesa za potraktowanie niepełnosprawności jako czegoś zwykłego, codziennego. Za ukazanie jej z humorem, ale bez patetyczności, tak właściwej serialom obyczajowym czy tradycyjnym sitcomom.

"Legit" będzie miał drugi sezon. Idę o zakład, że 10, a pewniej 15 lat temu, zostałby zdjęty z anteny, a w jego miejsce wskoczyłby kolejny klon "Pana Złotej Rączki", albo żadna stacja w ogóle nie wyłożyłaby na niego pieniędzy, nie chcąc pozbawiać się zysków.

Wspaniały to trend, który nie zabije klasycznych sitcomów, ale spycha je na dalszy plan,

REKLAMA

do roli lekkich zagłuszaczy ciszy.

Tylko czy te "nowe" sitcomy to wciąż sitcomy? Czy nazewnictwo nie zamyka ich w umniejszającym im znaczeniu ramach?

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA