Paul Thomas Anderson to jeden z moich ulubionych filmowców, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Najlepszym tego potwierdzeniem jest „Aż poleje się krew”.
Najcenniejsze w filmach Andersona okazuje się to, że wszystkie są od siebie prawie zupełnie inne – tak pod względem fabuły, jak i formy. Po „Boogie Nights” w klimatach lat 70. i 80. reżyser udowodnił to kolejnymi dziełami. Jednak zawsze tworzy on kino poruszające i pełne rozmachu fabularnego, a jego ogromna siła tkwi w postaciach.
Najbardziej w „Aż poleje się krew” spodobał mi się wyrazisty i charyzmatyczny bohater. Mamy do czynienia ze znakomitą kreacją, znanego z „Lincolna”, Daniela Day-Lewisa. W filmie gra on rolę wpływowego nafciarza, który za wszelką cenę wspina się po szczeblach kariery. Mami kolejnych ludzi dobrymi słowami i pieniędzmi, dzięki czemu kupuje ziemię w Nowym Meksyku, gdzie zaczynają się jego kłopoty. Postać Daniela Plainviewa zaskakuje swoją pozorną dobrocią, pod którą kryje się człowiek z piekła rodem. Kontrastuje z nim inna kreacja – młodego pastora Elia zagranego przez Paula Dano. Podobnie jak Plainview, przywdziewa on maskę dobroci, ale ujmuje czy wręcz bawi swoim przerysowaniem.
Anderson udowodnił, że jest prawdziwym wirtuozem kina – uwierzcie, trudno o bardziej świadomego materii filmowej twórcę, który tak subtelnie buduje atmosferę swojego dzieła. Pod powierzchnią „Aż poleje się krew” skrywa masę najgorszych emocji, które buchają z ekranu, lecz nie wychodzą na zewnątrz, co doskonale podkreśliła wciskająca w fotel muzyka.
Nie przeszedłem bez emocji obok fabuły, którą stworzył Anderson. Jest to bowiem poruszająca, widowiskowa i wielopłaszczyznowa historia – pełna surowości, a z drugiej strony bardzo emocjonalna. Zarazem stanowi ona pokaz oryginalnych, zostających w pamięci kreacji. Mam słabość do większości filmów Andersona, jednak tym przeszedł samego siebie.