Odcinek otwierający 4. sezon Czarnego Lustra zatytułowany USS Callister to parodia serii Star Trek i mroczna opowieść o przyszłości w jednym. Black Mirror spogląda tam, gdzie nigdy wcześniej jeszcze nie zaglądało.
OCENA
Już za kilka dni w serwisie Netflix zadebiutuje 4. seria Black Mirror. Wszystkie nowe historie rozgrywają się w zupełnie innej scenerii, a poszczególne epizody nie są ze sobą fabularnie powiązane, ale na pierwszy rozdział antologii twórcy znów wybrali ten, który najbardziej zaskakuje.
Pierwsze dwa odcinki nowego Black Mirror - USS Callister i ArkAngel - oceniałem na gorąco po seansie, a teraz przyszła kolej na pełną recenzję (ale spokojnie, bez spoilerów!).
Black Mirror staje się parodią, ale nie samego siebie.
Charlie Brooker w rozmowie ze Spider’s Web zdradził, że chciałby w Czarnym Lustrze zobaczyć wszelkie możliwe gatunki znane filmowcom, a przy okazji wymyśliłby kilka własnych - nawet tak kuriozalne, jak animacja plastelinowa. Po obejrzeniu USS Callister nie mam powodu, by mu nie wierzyć.
Odcinek, którego sama nazwa nawiązuje już do kultowego serialu science-fiction i legendarnego USS Enterprise, jest miłym powiewem świeżości. Black Mirror przyzwyczaiło nas do pewnego sposobu prowadzenia narracji, ale twórcy, by nie popaść w rutynę, eksperymentują z formą.
USS Callister budził we mnie ogromne obawy.
Pomysł na aż tak dosłowną satyrę nie do końca mnie przekonał w swoich założeniach. Naśmiewając się z tak ważnej dla telewizji produkcji, bardzo łatwo popaść w banał. Na szczęście moje obawy nie znalazły odbicia w rzeczywistości, a na początku seansu miałem na twarzy uśmiech od ucha do ucha. Oczywiście do czasu.
Czarne lustro ma to do siebie, że nawet opowiadając historię w gruncie rzeczy pozytywną zasiewa w widzu ziarno niepokoju. Pozornie prosta parodia już na samym początku okazuje się mieć drugie dno. Chociaż twist następuje bardzo wcześnie, to i tak nie mam zamiaru go zdradzać, by nie popsuć zabawy.
Czarne lustro dobrze wie, jak straszyć nas przyszłością.
Wcale nie musi być to nawet taka futurystyczna wizja, jak w USS Callister. Do tej pory Black Mirror nie wybiegało tak daleko w przyszłość, by pokazać nam statki kosmiczne i międzygwiezdne podróże, ale Charlie Brooker zgrabnie z tego wybrnął, a pilotażowy odcinek 4. serii dobrze wpisuje się w klimat serialu.
Serial niezmiennie pokazuje nam, jak zgubna może być nowoczesna technologia, jeśli wykorzystać ją niewłaściwie. W pozornie sympatycznych ludziach budzą się demony, a ich kolejnych czynów nie sposób usprawiedliwiać. Black Mirror każe nam się też zastanowić, jak my byśmy zareagowali w tak trudnej sytuacji.
W odcinku niezmiernie podobała mi się subtelna krytyka internetowego ekshibicjonizmu oraz zaufania, jakim jako konsumenci darzymy chmury na pliki. Po jednej krótkiej scenie pewnie wielu widzów najdzie refleksja na temat tego, co i u którego usługodawcy przechowują.
W parodii bardzo dobrze radzi sobie obsada USS Callister.
Aktorzy zostali ubrani w śmieszne stronie imitujące te ze Star Treka. Przoduje tutaj Jesse Plemons, który został odnoszącym sukcesy kapitanem statku i z ogromnym uśmiechem na twarzy odbiera gratulacje od całej swojej ekipy, a wszystkie kobiety za nim szaleją.
Załoga statku dowodzonego przez głównego bohatera jest zróżnicowana i z premedytacją do bólu przerysowana. Twórcy nabijają się z archetypów, które postaci sobą reprezentują, ale bohaterowie wychodzą też poza spodziewane po nich role.
Wyszła z tego całkiem intrygująca mieszanka.
Oczywiście, jak zwykle w Czarnym lustrze, pojawia się na ładnym obrazku spora rysa. Przez szczelinę można zajrzeć za kulisy. Zdecydowanie warto to zrobić, bo USS Callister jest wielopoziomową opowieścią.
Otwarcie 4. serii Black Mirror udowadnia, że formuła nadal się nie wyczerpała, a Netflix - przynajmniej na razie - zwiększając liczbę odcinków na sezon do sześciu, nie doprowadził do wypalenia się wyobraźni Charliego Brookera.