REKLAMA

Kto słucha reggae, ten bierze kolegę na nowy film o Bobie Marleyu

"Bob Marley: One Love" jest jak rozciągnięty w czasie teledysk Boba Marleya. Podczas gdy dla jednych zabrzmi to jak zachęta, inni powinni potraktować to jako ostrzeżenie. Fani piosenkarza będą zachwyceni, a pozostali poczują się, jakby na trzeźwo próbowali rozmawiać z upalonym ziomkiem.

bob marley one love recenzja opinie
REKLAMA

Bob Marley takim upalonym ziomkiem rzeczywiście był. W końcu zapamiętany został nie tylko jako prorok reggae, ale też ambasador marihuany. Dlatego w "Bob Marley: One Love" widzimy go z nieodłącznym jointem w ręku, jak roztacza utopijną wizję świata, w którym wszyscy są równi, a no, woman, no cry. Ledwo idzie go zrozumieć, bo wcielający się w główną rolę Kingsley Ben-Adir bezbłędnie naśladuje specyficzny akcent, granego przez siebie bohatera. Odważnie roztacza również całą swą charyzmę, dzięki czemu wierzymy, że mamrocząc coś o Rastafari i jakimś Jah udaje mu się porwać tłumy.

Szanuję, że scenarzyści Zach Baylin i Frank E. Flowers nie postanowili, jak to w filmach biograficznych zdecydowanie zbyt często bywa, opowiedzieć nam całego życia Boba Marleya. Poznajemy go co prawda jako dziecko, ale za chwilę pojawiają się plansze z informacjami, jak to udało mu się zdobyć sławę, i przenosimy się od razu do lat 70., na chwilę przed koncertem "Smile Jamaica". Walka politycznych frakcji na Jamajce, przekłada się na wojnę gangów. W wyniku błędnych przekonań jednego z nich, że główny bohater stoi po stronie oponentów, muzyk zostaje postrzelony. Rany na szczęście nie są poważne. Po szybkim występie charytatywnym przenosi się do Wielkiej Brytanii, aby dalej rozwijać swoją karierę, niosąc przesłanie pokoju.

Więcej o biografiach muzycznych poczytasz na Spider's Web:

REKLAMA

Bob Marley: One Love - recenzja filmu

Nawet jeśli twórcy skupiają się na wycinku biografii Boba Marleya, próbują nam dać jak najpełniejszy pejzaż jego życia. Kolejne wydarzenia, starczy spojrzenie na randomową płytę, wywołują więc w głównym bohaterze wspomnienia z dzieciństwa. Czy to porzucenia przez matkę i odtrącenia przez ojca, czy pierwszych spotkań z późniejszą żoną Ritą, dzięki której poznał nauki Rastafari, czy początków kariery muzycznej. Scenarzyści poruszają całe mnóstwo wątków, ale ciągle zdają się być obok tego, co najciekawsze. O problemach w małżeństwie ledwo się zająkują, a o relację z dziećmi co najwyżej zahaczają.

REKLAMA
Bob Marley: One Love - recenzja

Bliżej niż do przyjmującego formę spowiedzi Eltona Johna "Rocketmana", filmowi bliżej do "Bohemian Rhapsody", w którym żyjący członkowie Queen uparli się, żeby ich wybielić kosztem Freddie'ego Mercury'ego. Wzorem "Elvisa" produkcja jest pomnikiem głównego bohatera. Świat nie zasługiwał na Boba Marleya - zdaje się mówić stojący za kamerą Reinaldo Marcus Green. Piosenkarz zostaje pokazany jako bezkompromisowy artysta, polityczny aktywista, skupiony na misji swojej muzyki, a nie komercyjnym sukcesie. Kiedy przerażeni ludzie z wytwórni pytają go, czemu nie ma go na okładce płyty "Exodus", on odpowiada: "bo nie ma powodu, żebym na niej był".

"One Love" jest tak skupione na filozofii Boba Marleya, że zapomina o człowieku. Zmieniają się miejsca, mijają lata, a główny bohater ciągle gada o tym samym, o czym śpiewa w swoich piosenkach. Gubią się przez to zwykłe ludzkie dramaty, jak chociażby zdiagnozowanie raka u artysty. Na szczęście Ben-Adir nie opiera się na zwykłym naśladownictwie muzyka, tylko ciągle wydobywa na wierzch jakieś jego psychologiczne komplikacje. Po "Tajnej inwazji" po raz kolejny udowadnia w ten sposób, że jest zbyt dobrym aktorem na tak miałkie scenariusze. To on tak naprawdę ciągnie ten film do przodu, kiedy twórcy kręcą się w kółko.

Mimo pełnego mankamentów scenariusza "One Love" nie jest filmem nużącym. On ma rytm, ma nawet tempo. Potrafi porwać nie tylko ścieżką dźwiękową (choć jak to już w biografiach muzycznych często się zdarza i tutaj jest ona największą zaletą), ale też stroną wizualną. Ewidentnie chciałby być głębszy, bardziej emocjonalny, ale przeszkadza mu w tym miłość twórców do tytułowego muzyka. Widać bowiem, że za produkcję odpowiadają fani Boba Marleya i do fanów Boba Marleya jest ona kierowana. Ich grona raczej jednak nie powiększy.

"Bob Marley: One Love" w kinach od 16 lutego.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA