Góry kokainy, hektolitry whisky i zakończenie, które bije widza prosto w twarz. „Brud” – recenzja sPlay
Weźcie odrobinę Guy’a Richiego, dodajcie niespokojny klimat Lyncha, przemielcie przez poczucie humoru charakterystyczne dla Zjednoczonego Królestwa, wsypcie do szklanki, zalejcie alkoholem i dosypcie psychotropów. „Brud” Jona Bairda to potężna mikstura, dzięki której widz przechodzi przez kilka stanów, od radości po żal, aby na końcu siedzieć z ogromnym kacem, patrząc na zbyt szybko pojawiające się napisy końcowe.
„Uwielbiam głównego bohatera” – taka myśl towarzyszyła mi w kilka pierwszych minut seansu, podczas których poznajemy szkockiego detektywa Bruce’a Robertsona. Grana przez Jamesa „Xaviera” McAvoy’a postać to zmęczony światem cynik, który zdaje się gardzić wszystkim i wszystkimi poza sobą samym. Ironiczny, zawadiaka, „zły glina” w słubie prawa – jak nie lubić takich postaci?
„Nienawidzę głównego bohatera” – przyszło kilka kolejnych minut później, kiedy główny bohater „Brudu” zmusza nieletnią do seksu oralnego, grożąc poskarżeniem się ojcu za stosunek z chłopakiem. Bardzo szybko okazuje się, że Bruce Robertson to niestroniący od dziwek, narkotyków i alkoholu egocentryk, który prawo traktuje tak samo jak kobiety i znajomych z posterunku – bardzo przedmiotowo.
Reżyser bawi się widzem, co kilkanaście minut diametralnie zmieniając tonację. „Brud” zaczyna się jak komedia. Później przeradza się w kino detektywistyczne ocierające się o klimat noir, aby ewoluować w psychologiczny dramat, a nawet thriller.
Przez cały ten czas widz jest w bezpośrednim, toksycznym związku z detektywem Robertsonem. Na przemian go nie cierpi, współczuje mu, śmieje się razem z nim, podziwia jego inteligencję i spryt po czym znowu go nienawidzi. Świetnie odgrywana przez Jamesa McAvoy’a postać więzi widza w toksycznym związku. Aplikuje mu prawdziwy emocjonalny rollercoaster, który jak wszystko co skrajne i zmienne – niesamowicie przyciąga. Pejzaż za pejzażem, nastój za nastojem obserwator udaje się z detektywem z podróż z mnóstwem pytań i naprawdę małą liczbą odpowiedzi.
Reżyser bawił się ze mną w kotka i myszkę, sugerując główny wątek. Silnie wyeksponowane na samym początku morderstwo i poszukiwanie zabójcy bardzo szybko staje się jednak składową, jakich wiele. Wszystko miesza się i plącze, wątki powracają z niebytu i urywają się bez śladu, jak gdyby widz do spółki z głównym (anty)bohaterem pił whisky szklankę za szklanką, nie stroniąc od przypudrowania nosa od czasu do czasu.
Im bliżej do końca filmu, tym bardziej odgrywana przez McAvoy’a postać zagłębiała się w tytułowym brudzie, oblepiając nim również widza. Ten stoi w bolesnym rozkroku między niechęcią, a współczuciem dla detektywa. Wszystko zmienia się diametralnie wraz z zakończeniem.
To odpowiada na wszystkie, nawet najbardziej zagadkowe i podane w iście „lynchowskiej” formie wątki. Finał tej zakrapianej alkoholem, pełnej seksu oraz narkotyków podróży jest naprawdę sycący i zupełnie inny od tego, czego możemy się na początku spodziewać. Zakończenie bije widza po twarzy, ale nie sposób odmówić mu uroku. Bardzo dobry epilog bardzo ciekawego, ale i niezwykle chaotycznego oraz specyficznego seansu.
Jeżeli zastanawiacie się, czy wybrać się na „Brud”, zróbcie to koniecznie, ale tylko pod jednym warunkiem. Pamiętajcie – nie idziecie na film detektywistyczny. Nie idziecie również na lekką komedię kryminalną. Dzieło Bairda to mocno wstrząśnięty drink z zupełnie niepasujących do siebie składników, który smakuje lepiej, niż się można było tego spodziewać. Dla wszystkich chcących zobaczyć coś naprawdę oryginalnego.