REKLAMA

Ok, boomer. Oceniamy „Cały on”

„Cały on” to kolejna komedia dla kretynów. Z takiego założenia z pewnością wyszedł reżyser, bo nie podejmuje nawet próby zrozumienia swoich bohaterów, od początku do końca wylewając na nich hejt.

cały on netflix recenzja premiera
REKLAMA

Amerykańskie kino bardzo długo dojrzewało do właściwego opowiadania o młodzieży. Dopiero za sprawą Johna Hughesa („Szesnaście świeczek”), Joela Schumachera „Ognie św. Elma”) i Howarda Deutcha („Some Kind of Wonderful”) ekranowi nastolatkowie przemówili własnym językiem i zyskali odpowiednią reprezentację. W ten sposób powstały wciąż jeszcze wykorzystywane klisze, bo do tego czasu pokazywano ich jako przestępców („Dziki”) i lekkoduchów („Gidget”), albo nostalgicznie prezentowano poprzednie pokolenie („Amerykańskie graffiti”), bardzo często sprowadzając dojrzewających bohaterów do buzujących hormonów („Menażeria”). „Cały on” cofa nas do tego okresu.

Mark Waters nie miał problemu z opowiadaniem o dorastających milenialsach. W „Zakręconym piątku” i „Wrednych dziewczynach” pokazał, że rozumie ich problemy i podchodzi do nich z odpowiednią empatią. Inaczej jednak wygląda sprawa z generacją Z. W swojej najnowszej teen comedy spogląda na młodzież z góry. Osiemnastolatkowie świata nie widzą poza telefonem. Wszystko muszą uwiecznić dla followersów w mediach społecznościowych albo pokazać im w formie live streamu. Przesadnie dbają o wygląd, a nie daj Boże obserwatorzy zauważą smark z nosa influencerki, to zaraz zyska ona przydomek „bąbelkowa dziewczyna”.

REKLAMA

To właśnie spotyka Padgett.

Internetowa celebrytka miała wszystko. Dochodową współpracę z firmą produkującą kosmetyki i przystojnego chłopaka, którego muzyczna kariera nabiera rozpędu. Wszystko do czasu, kiedy przypadkiem nakrywa Jordana na zdradzie, a przyjaciółka streamuje jej reakcję. Tysiące followersów odlajkowuje jej profile, a Jessica nie chce już płacić jej za reklamę swoich produktów. Jako specjalistka od makeoverów postanawia więc zmienić „największego nieudacznika” w szkole w króla balu maturalnego. Problem w tym, że Cameron i ciągle towarzysząca mu Nisha wydają się jedynymi normalnymi osobami w całej tej zbieraninie osobliwości. Tylko oni nie strzelają fajerwerkami próżności, a do tego chłopak lubi wypominać swoim bogatym rówieśnikom każdy przejaw hipokryzji.

Dzięki swojemu rozsądkowi Cameron funkcjonuje niczym „nasz człowiek” w fabule. Trudno jednak się z nim utożsamiać, gdyż jest on kolejną skrajnością. Waters grubą kreską rysuje bowiem portret generacji Z. Albo są puści, albo buntownikami z wyboru. Nie ma nic pomiędzy, przez co świat przedstawiony razi swą sztucznością. To spojrzenie boomera, który nie rozumie dorastającej młodzieży, więc podchodzi do swoich bohaterów protekcjonalnie i ucieka w ironię. W prostacki sposób przepisuje fabułę kultowej przecież komedii „Cała ona”, nie mając pojęcia, w czym tkwiła jej siła.

Waters przeprowadza genderową rewolucję w znanej nam opowieści.

Weźmy jednak pod uwagę, że Zacka z oryginału dało się lubić. Owszem, był wyjętym z gatunkowych klisz wysportowanym dupkiem, ale mógł poszczycić się dobrymi ocenami. Robert Iscove podkreślał jego zagubienie i presję wywieraną na nim przez ojca, przez co stał się bohaterem z krwi i kości. Protagonistka nowej wersji, chociaż początkowo zaprezentowana jako osoba dobra, pomagająca matce uporać się z problemami finansowymi, zaraz staje się płaską influencerką, sprowadzającą samą siebie do liczby lajków w mediach społecznościowych.

„Cała ona” miała tę przewagę nad swoją nową wersją, że ironia i krytyka młodzieżowych trendów i zachowań była sprawnie wpisana w narrację. Nawet wyśmiewanie sztuki performatywnej posłużyło twórcom jako pretekst do poszerzenia portretu psychologicznego Zacka. „Cały on” opływa natomiast czystym hejtem. Co może się wydawać dziwne, bo Waters ewidentnie próbuje przypodobać się młodej widowni. W końcu w główną rolę wciela się tu słynna Tiktokerka Addison Rae, a na ekranie nie zabraknie też Kourtney Kardashian. Reżyser zdaje się więc przemawiać do generacji Z, zupełnie nie wiedząc, jak do niej dotrzeć.

W oryginale estetyka reality shows wykorzystywana była w konkretnym celu.

REKLAMA

Za jej sprawą rozwijano podejmowane konteksty, a w „Cały on” młodzieżowy język mediów społecznościowych zostaje sprowadzony do nędznych imitacji kadrów rodem z TikToka. Staje się to sztuką dla sztuki i zupełnie nic nie wnosi do filmu. Tym samym na powinowactwa produkcji z pierwowzorem wskazują tu tylko cameosy znanych z niego aktorów. W matkę Padgett wciela się Rachael Leigh Cook, czyli niezapomniana Laney Boggs, a Matthew Lillarda zobaczymy tym razem nie jako gwiazdora „The Real World”, ale dyrektora liceum. Dzięki temu miłośnicy najntisowej wersji w trakcie seansu uśmiechną się pod nosem ze dwa razy.

Efekt końcowy jest pokraczny i kuriozalny. „Cały on” nie wydaje się duchowym spadkobiercą oryginału, a raczej sprawia wrażenie jego mockbustera. Jakby twórcy przeczytali opis fabuły pierwowzoru i na tej podstawie postanowili naprędce sklecić własną wersję. Już lepiej obejrzeć „To nie jest kolejna komedia dla kretynów”. Tam przynajmniej nikt nie udaje, że ma zamiar wyśmiać gusta grupy docelowej. A co nawet ważniejsze, twórcy robią to, rozumiejąc fenomen komedii dla młodzieży.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA